Nowiny.pl
Nowiny.pl Regionalny Portal Informacyjny. Codzienny serwis newsowy z terenu Subregionu Zachodniego woj. śląskiego (powiat raciborski, wodzisławski, rybnicki, jastrzębski i żorski).
JastrzebieOnline.pl
JastrzebieOnline.pl JastrzebieOnline.pl to najczęściej odwiedzany portal z Jastrzębie-Zdroju. Codziennie tysiące mieszkańców miasta dowiaduje się od nas o wydarzeniach dziejących się w Jastrzębiu.
eZory.pl
eZory.pl eZory.pl to nowy portal o Żorach stworzony z myślą o dostarczaniu najświeższych i aktualnych informacji lokalnych dla mieszkańców Żor, dotyczących wydarzeń kulturalnych, społecznych, sportowych oraz ważnych informacji miejskich.
AgroNowiny.pl
AgroNowiny.pl Regionalny portal dla rolników. Najnowsze Wiadomości dla rolników, ceny i fachowe porady. Produkcja rolna, hodowla, uprawy, aktualne cenniki rolnicze, technika rolnicza, prawo i agrobiznes.
HistoriON.pl
HistoriON.pl HistoriON to portal dla pasjonatów lokalnej historii. Odkryj fascynującą historię naszego regionu - ciekawe artykuły, wydarzenia, ikony PRL-u, kartka z kalendarza, bohaterowie lokalni, ludzie tej ziemi i biografie na nowym portalu HistoriON.pl
Praca.nowiny.pl
Praca.nowiny.pl Regionalny serwis z ogłoszeniami o pracę oraz informacjami w rynku pracy. Łączymy pracowników i pracodawców w całym regionie.
RowerON
RowerON Projekt „RowerON – wsiadaj na koło, będzie wesoło” to promocja regionu, jego walorów przyrodniczo-kulturowych, infrastruktury rowerowej oraz zachęcenie mieszkańców do aktywnego i zdrowego spędzania czasu.
InspiratON
InspiratON Projekt edukacyjno-medialny „InspiratON – Czas na Zawodowców”, który pomaga uczniom wybrać dobrą szkołę, ciekawy zawód, a potem znaleźć pracę lub założyć własną firmę.
Kupuję - smakuję
Kupuję - smakuję Projekt „Kupuję - smakuję. Wybieram polskie produkty” promujący lokalnych i regionalnych producentów żywności oraz zakupy polskich produktów.
Sport.nowiny.pl
Sport.nowiny.pl Serwis sportowy z regionu. Piłka nożna, siatkówka, koszykówka, biegi. Wyniki, tabele, zapowiedzi.
Sklep.nowiny.pl
Sklep.nowiny.pl Sklep.Nowiny.pl powstał w odpowiedzi na coraz szersze potrzeby naszych czytelników i mieszkańców regionu. Zapraszamy na zakupy wyjątkowych limitowanych produktów!
Instytut Rozwoju Inspiraton
Instytut Rozwoju Inspiraton Instytut powołaliśmy do życia w odpowiedzi na rosnące zapotrzebowanie na przystępne kursy online rozwijające kompetencje zawodowe. Naszą misją jest tworzenie kursów wspierających rozwój kariery naszych kursantów.
Numer: 34 (1581) Data wydania: 23.08.22
Czytaj e-gazetę

30 lat po wielkim pożarze lasów wokół Kuźni Raciborskiej. Kazimierz Szabla: klęska może być motorem postępu

Z Kazimierzem Szablą, ówczesnym nadleśniczym Nadleśnictwa Rudy Raciborskie, a później wieloletnim szefem Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Katowicach rozmawiamy o zdarzeniach z 1992 roku oraz o wszystkim tym, co działo się później. – Totalność tego pożaru, w odróżnieniu od wszystkich innych, polegała na tym, że poza drzewami paliła się gleba – mówi. Rozmawia Dawid Machecki.

– Mija w tym roku 30 lat od tamtych zdarzeń. Często pan do nich wraca?

– Dosyć często, tego nie da się wymazać z pamięci. Mówię nie tylko o pożarze, ale także o odbudowie lasu. Towarzyszyło temu wiele sytuacji stresowych, których się nie zapomina. Każdy powrót do tego tematu wywołuje u mnie, ale myślę, że u wszystkich, którzy brali wtedy udział przy działaniach, olbrzymie emocje.

– Wybuchł pożar, zaczęły pojawiać się pierwsze informacje. Co pan wtedy czuł?

– To był wówczas 54. pożar na terenie nadleśnictwa, więc nie przeraziłem się na samym początku, bo wszystkie poprzednie były natychmiast lokalizowane i uchwytywane. Pod nadleśnictwem stale stała jednostka bojowa z Państwowej Straży Pożarnej w Raciborzu. Do dyspozycji byli też strażacy ochotnicy, którzy najczęściej jako pierwsi docierali i docierają na miejsce pożaru.

Kiedy doszło do tego pożaru, byłem w Katowicach. Ale kiedy usłyszałem przez radio, że nadawane są kolejne komunikaty i informacje o tym, że to jest pożar linowy przy torach kolejowych, to od razu wróciłem. Na miejscu zdarzenia natychmiast pojawili się strażacy. Wiedzieliśmy już wtedy, że ugaszenie nie będzie proste, bo temperatura sięgała w dniu pożaru 36 stopni Celsjusza, a od dwóch czy trzech miesięcy nie spadła ani jedna kropla deszczu. Las był wysuszony na wiór, a wilgotność ściółki wynosiła 9 procent; takie wilgotności uzyskuje się raczej w suszarniach, a w naturze bardzo rzadko. Problemem był też silny wiatr z zachodu. To wszystko sprawiło, że mimo tej sprawności jak na owe czasy, jednostki państwowej i ochotniczej straży pożarnej nie były tego w stanie zatrzymać.

Po godzinie w akcji było już 40 jednostek straży i kiedy wydawało się, że wszystko jest opanowane, to nastąpiła gwałtowna zmiana kierunku wiatru, wyniesienie ognia w korony i zakrycie ogniem całej jednej linii obrony. Spaliły się samochody, nie wiedzieliśmy jeszcze ilu ludzi, z godzinę czasu trwało, zanim zostali odnalezieni. Pamiętam dh. Andrzeja Malinowskiego, którego postać utrzymywał kombinezon, leżał 15 metrów od drogi leśnej. Po starszym aspirancie Andrzeju Kaczynie pozostało kilka kości, czaszka i kość udowa.

– To traumatyczne wspomnienia, z którymi człowiek musiał sobie jakoś poradzić.

– Zapał ludzi, aby ruszyć „do boju” ostygł na jakiś czas. Czy to zaważyło na przebiegu dalszej akcji? Nie wiem i nie silę się na takie analizy.

Wiatr nadal gnał ogień. I pomimo tego, że budowane były następne linie obrony, to zarzewia ognia w postaci szyszek i płonących gałązek były przerzucane ponad linie obrony, w efekcie tworzyło się setki nowych ognisk. To trwało przez kilka dni. Najpierw akcją kierował Franciszek Olchawa z raciborskiej komendy straży pożarnej, po dwóch czy trzech godzinach zastąpił go komendant wojewódzki Zbigniew Meres, kilkanaście godzin później zastępca komendanta głównego PSP Maciej Schroeder, a wieczorem kolejnego dnia komendant główny PSP Feliks Dela.

W bardzo krótkim czasie do walki z ogniem zaangażowanych było prawie 1000 wozów bojowych z terenu całej Polski; no może nie z Białegostoku, bo odległość była zbyt daleka, poza tym paliły się nie tylko Rudy, ale cała Polska, tak, jak w tym roku Hiszpania. W tamtym czasie spaliło się w Polsce 33 tys. ha lasów, było ponad 13 tys. pożarów, więc nie można było ogołocić całej Polski ze strażaków. Obecnie, kiedy funkcjonuje Krajowy System Ratowniczo-Gaśniczy, jest koordynacja służb. Wtedy takiego narzędzia nie było. Totalność tego pożaru, w odróżnieniu od wszystkich innych, polegała na tym, że poza drzewami paliła się gleba, której składnikiem była warstwa próchniczna. Na taką sytuację pracowano dziesiątkami lat.

– To znaczy?

– Chodzi o wieloletnie emisje przemysłowe. Rudzkie nadleśnictwo leżało w drugiej i trzeciej strefie uszkodzeń przemysłowych, a trzecia to właściwie strefa śmierci jeśli chodzi o drzewa. Zakłócone zostało funkcjonowanie całego ekosystemu, został obieg materii. Zamieranie drzew było bardzo duże, które powodowało większy dopływ światła do dna lasu. Na skutek tego i nawożenia tlenkami azotu z kędzierzyńskich Azotów doszło do rozrostu traw i roślin zielnych do monstrualnych rozmiarów. Dla przykładu paproć orlica osiągała nawet trzy, cztery metry wysokości. Trawy, liście, igliwie nie ulegały tutaj rozkładowi tak, jak dzieje się to przyrodzie normalnie. W lasach rudzkich nierozłożona materia organiczna stanowiła warstwę nawet półmetrową. Jak przeschła, a na to padła iskra i to zaczęło się palić, to ugaszenie nie było takie proste. Skąd bowiem wziąć wodę na tyle hektarów? To był najbardziej totalny ze wszystkich pożarów, jakie w 1992 roku nawiedził Polskie lasy.

– A jak było z łącznością w trakcie akcji?

– Dzisiaj łączność mamy praktycznie z każdego miejsca, bo mamy telefony komórkowe, a wtedy nikt w Polsce o takim rozwiązaniu jeszcze nie słyszał. Łączność bardzo często polegała na kręceniu korbką.

My w Lasach Państwowych mieliśmy system łączności radiowej, jak się później okazało jeden ze sprawniejszych; był bardzo prosty, oparty na aparatach japońskiej produkcji, ale nie był on zsynchronizowany. Każda pracowała na innych częstotliwościach, nie było możliwości skoordynowania ich drogą radiową. Pamiętam obrazek ze sztabu kryzysowego, który mieścił się w Urzędzie Miejskim w Kuźni Raciborskiej, gdzie pod ścianami jednej z sal wszystkie służby miały rozłożone swoje systemy. Późniejsze wnioski wyciągnięte m.in. z tej akcji posłużyły do tworzenia Krajowego Systemu Ratowniczo-Gaśniczego, którego jednym z elementów jest system łączności. Pokuszę się o ocenę, do której nie jestem uprawniony, ale uważam, że ten system po utworzeniu był jednym z najsprawniejszych w Europie, i chyba taki jest do tej pory. Inspirowało się nim wiele krajów.

Strażacy ochotnicy z różnych OSP, będąc podrywani do akcji syreną, nie wiedzieli tak naprawdę, gdzie jadą i kiedy wrócą. Dzisiaj można dać znać rodzinie, ale wtedy nie mieli jak. Linie telefoniczne zostały zablokowane liczbą telefonów, m.in. rodzin, które chciały zapytać o swoich bliskich. Nikt nie zakładał, że całość będzie trwała aż 26 dni. Łącznie w działania zaangażowanych było ponad 10 tys. ludzi, to największa armia pomocowa, jaką od czasów II wojny światowej zgromadzono do akcji. Zarządzanie nie było łatwe, było wiele sytuacji stresowych i nerwowych, tak, jak bywa, kiedy coś się nie udaje. Posiedzenia sztabu odbywały się w nocy, około 1.00 lub 2.00, bo wtedy można było zebrać informacje, a pożar się uspokajał, wiatr nie wiał tak mocno.

Ale tych sytuacji stresowych było o wiele więcej, choć jeszcze nie zdecydowałem się napisać o tych wydarzeniach, bo każda myśl wywołuje u mnie zbyt wiele emocji. Wszyscy też musieliśmy walczyć ze zmęczeniem, pamiętam, jak po kolei trafialiśmy do namiotu, pod kroplówkę, po to, żeby choć godzinę się zdrzemnąć i wracać do akcji. Inaczej byłoby gdyby wszystko się udawało za pierwszym razem, wtedy byłoby może więcej siły.

– Było wiele dramatycznych momentów?

– Tak, zdarzały się nawet celowe podpalenia przy tym pożarze. Ale też kiedy pożar zaczął się posuwać w kierunku zakładów azotowych w Kędzierzynie-Koźlu. Ówczesny dyrektor przestrzegał, że jeśli ogień dojdzie do zbiorników z chemikaliami, to może to grozić zagładą Kędzierzyna. W związku z tym było przygotowanych ponad 1000 autobusów do ewakuacji, ale też ówczesny komendant główny założył straty w ludziach, aby nie dopuścić ognia do tych zbiorników. Na szczęście ogień zatrzymano, a założenia komendanta zostały wykorzystane w walce; związki zawodowe chciały go rozliczyć, że podjął taką decyzję.

– Dzisiaj tego typu klęska byłaby wielokrotnie łatwiejsza do usunięcia, ze względu na technikę. Nowe sadzonki nie przyjmowały się w glebie, wymyślono szkółkę kontenerową w Nędzy. Skąd wpadliście na taki pomysł?

– Do odbudowy pożarzyska chcieliśmy przystąpić jak najszybciej. Nie dlatego, aby ogłosić spektakularny meldunek, ale dlatego, że zdawaliśmy sobie sprawę, że za chwilę pożarzysko zarośnie trawami. Pierwszym gatunkiem, który pojawił się na pożarzysku, był trzcinnik piaskowy, który dorastał nawet do dwóch metrów wysokości, będąc karmiony tą spaloną masą organiczną, czyli tak jakby był nawożony. Ale już w pierwszym roku okazywało się, że nawet 90 proc. tego, co sadziliśmy, nie przeżywa. Powodów było sporo, nie wszystkie znaliśmy, dlatego prowadziliśmy badania gleby. Okazało się, że wieloletnie emisje i sterylizacja gleby przez pożar zniszczyły jej życie biologiczne, a bez tego las nie funkcjonuje, zresztą żaden ekosystem. Głównie chodziło o brak grzybów mikoryzowych. Bo drzewa, czyli główne gatunki lasotwórcze nie pobierają pokarmu bezpośrednio z gleby. To właśnie robią grzyby, z rodzaju mikoryzowych; to one przerastają glebę i czerpią związki chemiczne, i pierwiastki, a w zamian dostają produkty fotosyntezy, czyli cukry. Nie mając chlorofilu, nie są w stanie ich syntetyzować.

Kiedy dowiedzieliśmy się, o przyczynach niepowodzeń, zaczęliśmy szukać sposobów rozwiązania problemów, od literatury zaczynając, a na wyjazdach zagranicznych kończąc, które zawdzięczam nieżyjącemu już Wojciechowi Fonderowi, ówczesnemu naczelnikowi wydziału hodowli i użytkowania lasu w Dyrekcji Generalnej LP; on moje pomysły wspierał i mogliśmy wyjeżdżać.

Wiedzieliśmy wówczas, że istnieją technologie, które są nam potrzebne. Szkółki kontenerowe w Szwecji czy Finlandii działały od lat. Chodziło o masową produkcję sadzonek z zakrytym systemem korzeniowym, w efekcie dających większą szansę na przeżycie. Ale to nie koniec problemów. Przyroda nie zna pustki i w miejsce organizmów symbiotycznych jako pierwsze wchodzą z reguły te patogeniczne. Aby odtworzyć warunki do restytucji lasu, na pożarzysku trzeba sadzonki wywianować w specyficzne grzyby, ale także i bakterie, które umożliwiają porozumienie między tymi organizmami na drodze biochemicznej. Zaczęliśmy poszukiwać potrzebnej technologii, znaleźliśmy ją we Francji. Byłem w tej firmie, ale rozmowy były bardzo trudne, bo oni nie dowierzali, że potencjał zawodowy polskich leśników jest na odpowiednim poziomie. Równolegle prowadziliśmy własne badania, finansując je ze środków ekofunduszu i narodowego funduszu, których pozyskanie nie jest łatwe.

Po dwóch latach trudnej pracy mieliśmy polską technologię hodowli sadzonek z zakrytym systemem korzeniowym a niedługo po tym laboratoryjnej hodowli grzybów mikoryzowych, ale szkółkę tak naprawdę zaczęliśmy budować w ciemno, też ze środków zewnętrznych, których wykorzystanie wymaga dodatkowej pracy ze względu na liczne obwarowania biurokratyczne. Poza tym, kiedy podejmowaliśmy ten temat, taka próba w Polsce była już podjęta, na Dolnym Śląsku, ale tam dwa lata pod rząd się to nie udawało. Pojechaliśmy tam nawet, chcąc dowiedzieć się, dlaczego to się nie udaje, skoro Szwedom i Finom tak. Nam się udało, byliśmy zdeterminowani. Powstała najnowocześniejsza szkółka w Europie z roczną produkcją 9 milionów sztuk sadzonek z zakrytym systemem korzeniowym. Dzięki tej technologii na pożarzysku przyjmowało się prawie 100 proc. sadzonek. Powstały także laboratoria, do hodowli biopreparatów grzybów mikoryzowych, którymi szczepi się systemy korzeniowe sadzonek i które nadal funkcjonują, znajdują się w Nędzy i Kostrzycy, na Dolnym Śląsku, koło Śnieżki. Zaledwie kilka państw w świecie dysponowało tymi technologami. Niektórzy to obecnie kontestują, podważając potrzebę mikoryzacji, ale pożary lasów nadal występują. Dzisiaj Śląsk jest już zielony. A ja mam w pamięci Śląsk zupełnie inny, który dla leśnika nie był przyjazny. Te drzewostany zamierały masowo, w latach 70. o tej porze drzewa wokół Katowic, Chorzowa i Gliwic nie miały już liści, a w zimę śnieg po godzinie był czarny. Próby odtwarzania lasu w tamtych warunkach wiązały się z dużymi niepowodzeniami. Przyroda zregenerowała szybciej, niż zakładali naukowcy, którzy prognozowali, że potrzeba będzie na to co najmniej 50 lat. Choć terenów zdegradowanych nadal nie brakuje.

Wracając jeszcze do pożaru, to problemów było sporo, chociażby z drewnem i niedopuszczeniem do jego deprecjacji a tym samym powiększeniu i tak gigantycznych strat. Pożar zabił miliony drzew o masie bliskiej jednego miliona metrów sześciennych. Musieliśmy to drewno jak najszybciej pozyskać, wywieźć i je sprzedać.

– Cała logistyka była więc pewnie trudna?

– Przy tym etapie pracowało ok. 4 tys. ludzi z różnych nadleśnictw. Pracowników należało zaopatrzyć w żywność, zakwaterować, zaopatrzyć w narzędzia itd., a wtedy to nie było takie proste, nawet łańcuch do piły był problemem. Dla obecnego pokolenia leśników to abstrakcja.

Z czasem przyszedł etap sprzedaży drewna. Lasy Państwowe wypracowały po latach system aukcyjny, gdzie wszystko odbywa się transparentnie. Ale wtedy jeszcze tego nie było. Pamiętam taką sytuację z listopada 1992 roku. Kiedy wracałem z Warszawy, z posiedzenia zespołu do spraw oceny skutków tych pożarów, widziałem, że w leśniczówce w Rudzie Kozielskiej świeciło się światło, a była to 1.00 w nocy. Poszedłem tam i zobaczyłem spoconego leśniczego, i podłogę usłaną wykazami odbiorczymi, czyli dokumentami rejestrującymi każdą sztukę drewna. Leśniczy powiedział mi wtedy, że brakuje mu tysiąc kubików i pójdzie siedzieć. Rankiem posłałem tam panie z księgowości i okazało się, że doszło do błędu w liczeniu, bo wtedy wszystko należało robić ręcznie. Wówczas sprowadziliśmy rejestratory z Francji, dzięki polskiemu leśnikowi Czesławowi Barteli, który pracował tam w Biurze Urządzania Lasu. Pokazał nam, jak to urządzenie funkcjonuje, a myśmy musieli nauczyć obsługi naszych pracowników. Zaryzykowaliśmy i to okazało się słuszne, to znacznie usprawniło cały proces odbioru drewna. Dzisiaj są już nowoczesne rejestratory, którymi dysponuje leśniczy – to jak telefon komórkowy, gdzie system robi większość.

Kiedy strażacy odjechali z pogorzeliska, myśmy, czyli leśnicy tam pozostali. Wokół była absolutna cisza, nie zaśpiewał ani jeden ptak. To było dołujące. No i ta olbrzymia masa drewna. Istotną rolę miał czas. Musieliśmy się rozliczyć z każdego kubika drewna, ale nie można też było dopuścić do dalszych strat, czyli deprecjacji. Przy tamtym systemie sprzedaży musieliśmy więc ryzykować. Dzisiaj każdy kontrakt jest zabezpieczony i ubezpieczony. Odbiorcy są znani, są w bazie, jest ich kilka tysięcy, wszyscy są pod pełną kontrolą, w sensie, że wiemy, kim są, co robią, jaką mają kondycję finansową, a jeśli są przedpłaty, to są upusty. Wtedy należało ryzykować, bo te firmy dopiero powstawały. Przytoczę sytuację, kiedy jedna z firm, która kupiła u nas drewno na eksport i podpisała umowę. Mieliśmy wówczas z banku wiedeńskiego akredytywę, ale ważną do końca roku. W połowie grudnia, kiedy drewno znalazło się w porcie i w momencie załadunku, mieliśmy mieć uruchomioną akredytywę, ale właściciel firmy jadąc sfinalizować kontrakt, zabił się na autostradzie w Niemczech. Drewno zostało na nabrzeżu, przyjechał statek z Turcji, zaczął to ładować. Dzisiaj poprosilibyśmy kogoś z dyrekcji szczecińskiej, aby nie dopuścili do wypłynięcia, wtedy musiałem pojechać tam osobiście. Kilka dni w święta spędziłem w porcie, zanim kapitanat portu zdecydował się zatrzymać statek, bo oni też grozili karami. To jeden z trudnych momentów, dlatego mówię, że nie jestem w stanie wracać do tych chwil bez emocji. Ci ludzie, którzy tutaj pracowali nie wszyscy to wytrzymali, część skończyła w szpitalach, na rentach. Ja zapłaciłem depresją. Czy jeszcze raz bym tak to robił? Myślę, że nie, może należało dopuścić do częściowej deprecjacji drewna…, ale trudno odpowiedzieć na to pytanie po takim czasie.

– Oprócz obudowy lasu, trwały również prace organów państwowych.

– To jest naturalne. Gigantyczne straty, szacowane w obecnych złotówkach na 600 mln złotych oraz koszty akcji, i usuwania skutków na 300 mln złotych. Należało więc sprawdzić, czy ktoś za to nie odpowiada. A poza tym zginęli ludzie. Prokuratura wojewódzka prowadziła  postępowanie, co w takich sytuacjach jest normą. Sprawa stała się także przedmiotem rozgrywek politycznych, jak do dzisiaj przy każdej tego typu sytuacji, nic się nie zmieniło…

Postawiono w śledztwie tezę, że „sposób prowadzenia gospodarki leśnej przyczynił się do rozległości pożaru”. Sformułowanych było – o ile pamiętam – 20 zarzutów. Dla przykładu, że na terenie pożarzyska w składzie drzewostanów był zbyt duży udział gatunków iglastych. Wówczas obowiązujące zasady hodowli lasu zakładały w strefach uszkodzeń przemysłowych znaczny udział gatunków liściastych, odporniejszych na imisje, ale one w ówczesnych warunkach nie przeżywały. Chodziło także o to, aby nie prowadzić nadal lasów w formie plantacji. A tak lasy, nie tylko polskie, były prowadzone przez dziesięciolecia, ponieważ głównym celem była produkcja drewna. Nie zdawano sobie sprawy, że tak prowadzonemu lasowi, kiedyś natura wystawi rachunek. Zmiany w leśnictwie nie trwają rok, dwa lata, jak w rolnictwie, a przynajmniej 100 lat. Co więcej, naprawić tego nie można, można nie popełniać błędu w przyszłości.

Innym zarzutem było: brak dbałości o utrzymanie śródleśnych obszarów wilgotnych i oczek wodnych. Rzeczywiście, żaden potok nie prowadził wody, wszystkie naturalne zagłębienia, bagienka, były suche. Ale to nie susza spowodowała, a oddziaływanie leja depresyjnego, 1000 ha wyrobiska kopalni piasku Kotlarnia. To twory przepuszczalne, stąd ta kopalnia.

Ja byłem jedyną osobą nieprzesłuchiwaną, czego się nawet domagałem. Praca służb trwała w sumie dwa lata. We mnie, co normalne, narastał niepokój, zastanawiałem się, czy jeśli sformułowane zostaną zarzuty, to ja się z nich wykaraskam. Tutaj ciągle był ogrom roboty, potrzebne było zaangażowanie, ale jak angażować się, skoro ma się ciągle z tyłu głowy być może wyolbrzymione zagrożenie, że się skończy to wszystko wyrokiem. Kiedy po dwóch latach dostałem telefon z prokuratury wojewódzkiej, że mogę przyjechać po postanowienie, usłyszałem, że nie mogą mi nic więcej powiedzieć przez telefon. Zapytałem, czy muszę pojechać tam osobiście, powiedziano mi, że nie; bo ja, co może się wydawać infantylne, bałem się jechać tam. Wysłałem swojego pracownika z upoważnieniem, który około 16.00 przyjechał z powrotem. Zadzwoniłem wtedy do żony, że nie wrócę do domu tego dnia, bo muszę wyjechać. Zacząłem szukać sentencji postanowienia, bo całość była napisana językiem prawniczym, do przejrzenia było 600 stron, a ja przecież musiałem znaleźć tę sentencję. Odpowiedź była na 364 stronie, którą odnalazłem po dwóch godzinach. Przeczytałem wtedy, że wszystkie 20 tez nie znalazły potwierdzenia. Otwarłem biurko, nalałem sobie pół szklanki alkoholu i spadłem pod to biurko. 

– Przyszła ulga?

– Tak. Zeszło napięcie.

– Da się wyciągnąć z tych zdarzeń wnioski?

– Klęska może być motorem postępu. Jeśli człowiek wyciąga wnioski, które nie stają się tylko przedmiotem rozgrywek politycznych, to zdobywamy nowe doświadczenia. To tak jak z budową Krajowego Systemu Ratowniczo-Gaśniczego. Budowali go ludzie, którzy uczestniczyli przy tym pożarze, to byli młodzi oficerowie, dwa, trzy lata po szkole pożarnictwa. Mam na myśli Zbigniewa Meresa, młodszego od niego, później komendanta głównego PSP Piotra Buka oraz Janusza Skulicha, który został dyrektorem Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Nie straciliśmy tego, co przeżyliśmy, to zostało wykorzystane.

Dzisiaj są już inne Lasy Państwowe, które niestety zostały upolitycznione, a to obecnie najbardziej negatywna strona, ale mam nadzieję, że to wróci na właściwe tory. Wierzę w to, że znów zaczną liczyć się kompetencje. Wtedy mieliśmy wsparcie wszystkich stron politycznych, więc wszyscy mogliśmy brać udział w tworzeniu polityki leśnej państwa oraz regulacji, które do dzisiaj funkcjonują, choć oczywiście całość wymaga dalszych zmian. Dzisiaj stajemy przed nowymi wyzwaniami, jak: zmiany klimatyczne czy zamieranie lasów.

– Reasumując, była to największa klęska, z jaką musiał pan sobie poradzić w karierze leśnika na różnych szczeblach?

– Tak. Choć sporym wyzwaniem było także zamieranie świerków w Beskidach. Łącznie na terenie Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Katowicach, którą później kierowałem do emerytury, różnymi klęskami zniszczonych zostało 54 tysiące hektarów lasów.

Muszę przyznać, że po pożarze i zamieraniu świerków już nigdy później nie dołowały mnie sytuacje, których nie spowodowałem, ani nie miałem na nie wpływu. Stawało się przed nowym problem i należało go rozwiązać. Czasami do pewnych rozwiązań należało przekonywać współpracowników leśników, bo sam człowiek tego nie zrobi. Bo to nie tak, że będąc już później dyrektorem śląskich lasów, podejmowałem wszystkie decyzje, należało też nie tylko pozwolić, ale motywować i oczekiwać od nadleśniczych takich decyzji, z których oni będą także mieli satysfakcję. Wtedy takim zespołem się dobrze kieruje, bo oprócz systemu kar, musi być system nagród, który musi przeważać; kara to ostateczność.