Jak dyskoteką ratowaliśmy kino „Bałtyk”

O początkach raciborskiego show-biznesu w drugiej połowie lat 90. z Krzysztofem Dybcem rozmawia Katarzyna Gruchot.

– Co pan robił 25 lat temu?
– Mieszkałem wtedy z żoną Urszulą i roczną córeczką Magdą w Wodzisławiu Śląskim, gdzie w budynku kina „Czar” przy ul. Targowej mieliśmy sklep AGD. Kino prowadzili moi teściowie, więc gdy Silesia Film szukała kogoś do raciborskiego „Bałtyku”, zwróciła się do nich, a oni, mając wtedy tyle lat co ja dziś, zaproponowali to mnie. Miałem już pewne doświadczenie, bo od 1989 roku prowadziłem działalność gospodarczą i byłem dość mocno zaangażowany w kino „Czar”, które sam wyremontowałem.

– W jakim stanie zastał pan „Bałtyk”?
– Kino zamknięto decyzją sanepidu. Były kłopoty z wilgocią, ogrzewaniem, słyszałem też, że podczas ostatnich seansów na sali biegały nawet szczury. W wakacje 1994 roku przyjechaliśmy z żoną do Raciborza i własnymi siłami zaczęliśmy remontować budynek, który miał powierzchnię 1000 metrów kwadratowych. Farby mieszaliśmy w wannie, którą tam znaleźliśmy, a ściany malowaliśmy na pożyczonych rusztowaniach. Po sprawdzeniu centralnego ogrzewania okazało się, że piece na koks nie wyrabiają i żeby otrzymać odpowiednią temperaturę, trzeba dmuchać z drugiej strony odkurzaczem. Nic nas jednak nie zrażało. We wrześniu 1994 roku „Bałtyk” znów funkcjonował, a rok później udało nam się zamienić mieszkanie w Wodzisławiu na Racibórz i zamieszkaliśmy przy ul. Mysłowickiej.

– Można było utrzymać się z samego kina?
– Dość szybko okazało się, że nie. Poszukaliśmy więc chętnego na wynajem części pomieszczeń. Na seanse przechodziło się później przez sklep meblowy, bo tak wyglądały wtedy początki gospodarki wolnorynkowej. Pamiętam, że ogromnym zaskoczeniem była dla mnie polska komedia „Nic śmiesznego” z Cezarym Pazurą w roli głównej. Najczęściej nowości zaczynaliśmy wyświetlać w piątek , a kończyliśmy w czwartek następnego tygodnia, kiedy frekwencja była już niewielka. W tym przypadku było na odwrót. Na początku nikt się filmem nie zainteresował, a potem przychodziło tyle ludzi, że musieliśmy go wypożyczyć za miesiąc jeszcze raz. Pomysłem na dodatkowy dochód był też otwarty w grudniu 1995 roku w sali kinowej Disco Club EB. Żeby zrobić powierzchnię do tańczenia wymontowaliśmy z przodu krzesła, a z boku powstały dwa bary, w których serwowano głównie piwo. Chcieliśmy zdążyć z otwarciem na drugi dzień świąt, bo wtedy najwięcej młodzieży chciało się bawić.

– Jak dawaliście sobie radę mając w jednym miejscu dyskotekę i jednocześnie salę kinową?
– Dyskoteki odbywały się w soboty po ostatnim seansie, a więc o 21.00. Mieliśmy rewelacyjną osobę od sprzątania. Pani Gabrysia mieszkała w kamienicy obok i od szóstej rano do seansu popołudniowego w niedzielę potrafiła tak wysprzątać całą salę, że nikt nie mógł się zorientować, że kilka godzin wcześniej była tu jakaś impreza. Ona była niesamowita, bo nie dość, że w tamtych czasach można było wszędzie palić, to jeszcze napoje podawaliśmy w kubkach jednorazowych, które porozrzucane były potem po całej sali, więc miała sporo pracy.

– Na jakie atrakcje mogła liczyć młodzież?
– Zgłaszały się do nas często zespoły, które były dopiero na początku kariery i chciały się u nas pokazać. Pamiętam, że taki koncert dała kiedyś Ania Wyszkoni, która nie śpiewała jeszcze z „Łzami”, były też techno party. Na początku współpracował z nami DJ z Radia Katowice. Był świetny, ale chciał coraz większych pieniędzy, więc musieliśmy z niego zrezygnować. Potem pojawił się Mirek z Głubczyc i tak rozkręcił ludzi przebojami z lat 80., że od razu u nas został. Niewątpliwą atrakcją naszego klubu były zbitki filmowe. Podczas dyskoteki otwierał się ekran, na którym wyświetlaliśmy zwiastuny filmów, albo ich fragmenty, co szczególnie podobało się na imprezach techno. Z ich uczestnikami był jednak pewien kłopot. Świetnie się bawili, ale nie można było liczyć na to, że zamówią cokolwiek w barze, bo wystarczała im 1,5-litrowa woda, którą przynosili ze sobą w plecakach.

– „Dybcówka” też była pana pomysłem?
– Kiedy remontowaliśmy budynek, pomagał nam dużo przy elektryce nasz przyjaciel, wodzisławianin Marek, który w piwnicach „Bałtyku” od razu zobaczył ogromny potencjał. Zaproponowaliśmy, żeby spróbował stworzyć tu pub. Ponieważ od początku mu kibicowaliśmy, nazwał go na naszą cześć „Dybcówką”. Lokal został otwarty w tym samym roku co Disco Klub EB. Można w nim było też coś zjeść, więc gdy ktoś na dyskotece był głodny, przez przebite, w późniejszym czasie, w ścianie okno zamawialiśmy u nich hamburgery. Była tam też niewielka sala na 50 osób, w której robiono koncerty. Funkcjonował codziennie od 19.00 do ostatniego klienta i miał osobne wejście z boku budynku.

– Łatwo było zapanować nad utrzymaniem porządku?
– Mieliśmy świetnych ochroniarzy. Robert , Krzysiek i Sławek w środowisku byli znani, bo ochraniali sporo imprez, ćwiczyli też sporty walki, więc wiedzieli jak się zachować w każdej sytuacji. Pamiętam jedną historię, która nadawałaby się na scenariusz filmowy. Raciborscy skini szykowali się na nasz klub, żeby zrobić w nim „porządek” i zaprosili na tę zadymę najważniejszego skina z Wodzisławia. Wiedzieliśmy wcześniej, że coś się szykuje i przygotowani byliśmy na najgorsze. W sobotni wieczór otworzyły się drzwi, stanął w nich ten skin z Wodzisławia, spojrzał na mnie, uśmiechnął się i krzyknął: Cześć Krzychu! A potem zwrócił się do swoich kumpli: chłopaki, wracamy. Okazało się, że to mój sąsiad. Nawet moi ochroniarze byli w szoku.

– Na jakie największe problemy pan natrafił prowadząc lokal?
– Chciano nam odebrać koncesję na alkohol, bo policja prowadziła przeciwko jakimś nietrzeźwym małolatom postępowanie i oni zasugerowali, że kupili piwo u nas. Tak naprawdę do Disco Klubu EB bez okazania legitymacji i ukończenia 16 lat nie można było kupić biletu , a na barku sprawdzano dowody osobiste przed wydaniem piwa. Urząd miasta odebrał nam jednak koncesję, więc się odwołaliśmy do Katowic, skąd przyszła odpowiedź, że nie ma żadnych podstaw, by mogli to zrobić. Włodarze Raciborza nie chcieli się tej decyzji podporządkować, więc zaczęły się kolejne odwołania, a my nadal prowadziliśmy działalność.

– Racibórz nie sprzyjał wtedy przedsiębiorcom?
– W żadnym innym mieście nie widziałem tylu absurdów, co w Raciborzu. Kiedy w 1994 roku remontowałem razem z tatą budynek na Londzina, zrobiliśmy sobie przerwę w pracy, żeby pójść do sklepu nocnego po piwo. Okazało się, że ekspedientka nie może nam go sprzedać, bo rada miasta wydała uchwałę o zakazie sprzedaży piwa i wina po godzinie 21.00. Po chwili dowiedzieliśmy się, że ten zakaz nie obejmuje wódki. To było zaskakujące. To samo dotyczyło ogródków piwnych, gdzie mogliśmy podawać piwo do 21.30. Gdy w 1998 roku uruchamialiśmy restaurację w Rybniku, przeżyłem szok, bo gdy spytałem do której mogę ją mieć otwartą i podawany alkohol, usłyszałem od prezydenta Makosza – do której pan chce, nawet całodobowo.

– Co skłoniło pana do opuszczenia naszego miasta?
– W lipcu 1997 roku, kiedy od strony Odry podchodziła już woda do garażów, właśnie kończyłem malowanie sufitu nad kasami. Przez trzy lata wszystkie pieniądze, które zarabialiśmy, wkładaliśmy w ten budynek i wciąż było coś do zrobienia. Nasz operator mówił, że gdy była powódź w 1938 roku, to woda podeszła tylko do garaży i się nie mylił, bo zatrzymała się na zewnętrznych drzwiach. Ponieważ kino usytuowane było trzy metry niżej, poziom wody wyrównał się z kanalizacją. Pływałem potem w sali kinowej na materacu i odpinałem głośniki ze ścian, żeby cokolwiek uratować. Mogliśmy wtedy liczyć na swoich pracowników, na przykład Janka, Leszka, czy Grzegorza oraz wcześniej wymienionych ochroniarzy i didżeja, którzy zaraz po powodzi przyszli ze swoimi rodzinami, żeby nam pomóc. Jak tylko zeszła woda i przeszliśmy kontrolę sanepidu, po tygodniu uruchomiliśmy dyskotekę. Skuwaliśmy jeszcze ściany, ale na czas imprezy zasłanialiśmy je czarnymi foliami. Było tak ciemno, że nikt nawet nie zauważył. Kiedy Silesia Film dostała po powodzi pieniądze z ministerstwa, rozpoczęła gruntowny remont i musieliśmy na jakiś czas stamtąd odejść. Potem zasugerowali nam, że jeśli dołożymy 200 tysięcy złotych, będziemy mogli dalej prowadzić „Bałtyk”. Takich pieniędzy nie mieliśmy, więc skończyła się nasza przygoda z Raciborzem.

– Jest pan przedsiębiorcą, który prowadził działalność w Raciborzu, Rybniku i Wodzisławiu Śląskim. Czy pana 28-letnie doświadczenie może się komuś przydać?
– Odkąd jestem prezesem Izby Gospodarczej w Wodzisławiu, próbuję dotrzeć do młodych ludzi po to, by otworzyli się na współpracę z nami. Oni mają energię i pasję, a my doświadczenie, które sprawi, że nie będą musieli popełniać naszych błędów. Kiedy sam zaczynałem, takich możliwości nie było, dziś namawiam innych do korzystania z nich. Moja córka Magda wychowała się w kinie. Nieraz przychodził do nas ktoś z obsługi i mówił, że na sali w fotelu zostało jakieś śpiące dziecko. Widząc nasze zaangażowanie w działalność własnej firmy, stwierdziła, że wybierze inną drogę życiową. Dziś mieszka na Majorce i dopiero teraz zaczyna się zastanawiać nad założeniem działalności gospodarczej.

– Jak po latach ocenia pan pomysł z dyskoteką w kinie?
– Kiedy przejęliśmy kino, znaleźliśmy dokumenty mówiące o tym, że wcześniej zatrudniano w nim dwanaście osób. U nas to samo robiły cztery, więc znacznie obniżyliśmy koszty, ale musieliśmy się sami utrzymać i nie mogliśmy liczyć na dofinansowanie, jakie dostawało kino w domu kultury. Podeszliśmy do tego problemu w sposób biznesowy. Musieliśmy znaleźć inne źródła dochodu i je znaleźliśmy. Wielu nie mogło nam tej dyskoteki wybaczyć. Nawet Adrian Szczypiński, który nakręcił film „Gloria Bałtyk” przyznał, że był naszym pomysłem oburzony. Zrozumiał moje przesłanki gdy wytłumaczyłem mu, że dzięki temu mieliśmy pieniądze na remonty i funkcjonowanie kina. Może to był jedyny taki pomysł w kraju, ale trzeba pamiętać, że uratował „Bałtyk”. Inne miasta nie miały tyle szczęścia co Racibórz.

Katarzyna Gruchot, zdjęcia Paweł Okulowski, Bolesław Stachow