U Muszalików mąki bez liku

Los nie był dla nich łaskawy, ale rodzinie, która 80 lat temu zaczęła swą przygodę z młynarstwem w Rydułtowach, w końcu udało się przełamać złą passę. Gdy po 47 latach zaczęli od nowa budować rodzinną firmę, w jej rozwój zaangażowały się trzy pokolenia Muszalików. Pan Jerzy, jego syn Arkadiusz i wnuk Daniel razem pracują i razem kibicują, a mając w sobie ducha sportowej rywalizacji, łatwo się nie poddadzą.

Pan Jerzy, choć jest już na emeryturze, codziennie przychodzi do młyna, który stoi przy jego domu

Ciężki kawałek chleba

Młynu przy ul. Raciborskiej w Rydułtowach nie sposób przeoczyć. Dwupiętrowy, murowany budynek stoi tu od lat 20. XX wieku i na dobre wrósł w krajobraz miasta, kojarzonego przede wszystkim z górnictwem. Rodzinna historia Muszalików zaczęła się w tym miejscu w 1937 r., gdy nestor rodu Eryk zakupił nieruchomość i wraz z żoną Agnieszką oraz dwójką dzieci przeprowadził się tu ze Świętochłowic. W zawodzie młynarza miał już spore doświadczenie, bo jeszcze jako kawaler prowadził ze swoim bratem Pawłem wybudowany przy gospodarstwie rodziców młyn. – Moi nieżyjący bracia Eryk i Józef urodzili się jeszcze w Świętochłowicach. Pierwszy w 1935 roku, a drugi dwa lata później. Ja i młodszy o trzy lata Horst przyszliśmy na świat już w Rydułtowach, w 1938 i 1941 roku. Całą wojnę zakład rodziców pracował, bo potrzebna była mąka. Jak przyszli Ruscy to od marca do maja też kazali mielić zboże. Potem Polacy młyn upaństwowili, a ojca wywieźli do obozu w Świętochłowicach, gdzie po trzech dniach zmarł – wspomina Jerzy Muszalik.

W ciągu roku młyn Muszalików produkuje około 5 tysięcy ton maki

Czterej chłopcy po śmierci ojca zostali na świecie sami, bo matka umarła w 1944 roku, nie doczekawszy końca wojny. Z pomocą z rodzinnych Żor przyjechała Franciszka Szyndera, czyli babcia ze strony mamy, która od tej pory zajmowała się dziećmi. – Babcia miała 72 lata a my 10, 8, 7 i 4, więc trudno jej było zapanować nad nami. Mieszkaliśmy w domu obok młyna, ale ten był już upaństwowiony i kierowali nim obcy ludzie. Żal było na to patrzeć – tłumaczy pan Jerzy.

Los rodziny Muszalików nie oszczędzał. Najpierw zginął w wypadku na motorze 20-letni Eryk, a zaraz po nim odeszła pani Franciszka, którą pod koniec życia opiekowała się mieszkająca w Żorach córka. Po raz kolejny bracia musieli sobie dawać radę sami. Pan Jerzy miał wtedy 15 lat i był uczniem technikum mechanicznego w Rybniku. Ze względu na sytuację finansową, ze szkoły zrezygnował, bo trzeba było szukać fachu, który jak najszybciej zapewniłby mu pracę. W ten sposób trafił na rok do zawodówki, którą skończył jako ślusarz. – To były dla nas wszystkich trudne czasy. Pomagała nam siostra mamy, którą często odwiedzaliśmy w Żorach, ale na co dzień sami musieliśmy o siebie zadbać. Mój brat Józef zaczął pracować jako młynarz w Raciborzu, a ja dostałem się do Rybnickiej Fabryki Maszyn. Wstawałem o 4.00 rano żeby zdążyć na pociąg, a wracałem do domu o 16.00. Jadłem zazwyczaj w barach. Było ich wtedy wiele i można było zjeść tanio i dobrze – opowiada pan Muszalik. Najwięcej szczęścia miał najmłodszy Horst, który dzięki pomocy pracujących braci skończył technikum, a potem Politechnikę Śląską w Gliwicach.

W fabryce pan Jerzy przepracował półtora roku, po czym przeniósł się na kopalnię „Rydułtowy”, gdzie spędził kolejnych 15 lat. – Nie dość, że miałem bliżej, to jeszcze zarabiałem trzy razy więcej niż w Rybniku – tłumaczy i dodaje, że dobre zarobki pozwoliły mu na realizację sportowych marzeń.

Dziadek i wnuk to wierni kibice Ruchu Chorzów

Kibic bez szalika

Pan Jerzy pokochał sport motorowy jeszcze jako dziecko, a mając 17 lat był już zawodnikiem klubu Kolejarz Żory. – Startowałem w rajdach i crosach, które były organizowane w soboty i niedziele w całej Polsce, więc przy okazji zwiedzałem kraj. Zostałem trzykrotnym mistrzem Śląska w rajdach obserwowanych i całkiem nieźle mi szło, bo chcieli mnie nawet wziąć do Śląska Wrocław – wspomina pan Muszalik i dodaje, że tak mu się ta wolność i szybkość podobała, że założył rodzinę dopiero w wieku 29 lat. – Wiedziałem, że jak się ożenię, to będę musiał skończyć z motorami i tak też się stało – podsumowuje.

Przyszłą żonę Ingę poznał w mieście, do którego przeprowadził się jego starszy brat Józef. Częste odwiedziny zaprocentowały ślubem i karnetem na stadion, bo Chorzów przyciągał pana Jerzego również z innego powodu. Przyjeżdżał tu na mecze Ruchu, którego był i nadal jest zagorzałym kibicem. Futbol to druga sportowa pasja pana Muszalika, która w 1974 r. zaprowadziła go na Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej do Niemiec. – Wyjazd na Zachód w tamtych czasach, to był nie lada wyczyn. Pojechaliśmy z Orbisem pełnym autokarem kibiców z całej Polski. Ze Śląska byłem ja i kibic z Pszowa. Przy autokarze dostawaliśmy paszporty, które na miejscu pilot chciał nam odebrać. Postawili się warszawiacy i wkrótce okazało się dlaczego. Połowa ludzi z tej wycieczki została już na Zachodzie – opowiada pan Jerzy i wspomina pamiętny mecz, jaki reprezentacja Polski rozgrywała z drużyną z RFN na boisku we Frankfurcie. – Z naszej jednej strony siedzieli kibice z Jugosławii, z drugiej Włosi. Wszyscy kibicowaliśmy, a potem rozeszliśmy się w spokoju i nie było żadnych awantur, dlatego nie mogę zrozumieć czemu Ślązacy z dwóch miast leżących obok siebie potrafią się tak nienawidzić. Ja jestem kibicem Ruchu Chorzów, ale bez szalika – tłumaczy pan Jerzy. Jego pasję podziela wnuk Daniel, tym razem kibic z szalikiem, który towarzyszy często dziadkowi na meczach Ruchu. – Mam karnet na trybunę, gdzie kiedyś siadał słynny piłkarz Gerard Cieślik, a teraz przychodzi Jerzy Buzek, więc tam jest bezpiecznie. Mój wnuk woli siedzieć z kolegami, bo młodzi muszą się wyszumieć – podsumowuje pan Muszalik, który na Daniela może liczyć nie tylko podczas sportowych zmagań, ale i na co dzień w młynie, gdzie student prawa administracyjnego PWSZ w Raciborzu pracuje razem z ojcem i dziadkiem.

Ziarnko do ziarnka

Młyn Muszalików, po przejęciu go przez państwo, pięciokrotnie zmieniał właścicieli. Byli nimi kolejno: Polskie Zakłady Zbożowe, urząd miasta, GS Pszów, GS Jejkowice i Spółdzielnia Produkcyjna w Łukowie. – Gdy zaczęły się rządy Solidarności, pojechałem do ministerstwa w Warszawie i poprosiłem o jego zwrot. Obiecali mi, że do roku dostanę odpowiedź i rzeczywiście tak się stało. W grudniu 1992 roku przyszła decyzja o zwrocie majątku, a w marcu następnego roku zakład już pracował. Młyn był strasznie zaniedbany. Stare maszyny, które ojciec postawił w 1943 roku były używane przez pięćdziesiąt lat i kompletnie zużyte. Musieliśmy zainwestować w nowe i zatrudnić nowych ludzi, którzy pracują z nami do dziś. Dwóch z nich odeszło już na emeryturę – wyjaśnia pan Jerzy, który od razu dodaje, że sam też już na nią przeszedł. – To co pan teraz robi? A nic, codziennie rano o 8.00 do młyna chodzę i dozoruję – wyjaśnia ze śmiechem.

Jego syn Arkadiusz wychował się w domu przy młynie, ale o jego historii związanej z rodziną jedynie słyszał od ojca. Po ukończonych w Katowicach studiach ekonomicznych postanowił jednak swoją przyszłość związać z miejscem, które przed wojną wybrał dla swojej rodziny dziadek Eryk. – W latach 90. cały młyn został gruntownie zmodernizowany. Stopniowo wymienialiśmy wszystkie stare maszyny na nowe. Odsiewacze czy mlewniki zamawialiśmy w polskiej fabryce Spomasz w Ostrowie Wielkopolskim, której produkty w niczym nie ustępują tym zagranicznym. Przyszłością całego przemysłu spożywczego są jednak maszyny sterowane komputerowo, na które sukcesywnie będziemy przechodzić – wyjaśnia Arkadiusz Muszalik. Cieszy go, że po prawie 25 latach istnienia na rynku, firma ma wielu stałych klientów, którzy są z nią od samego początku. – Czasy się zmieniły i teraz to my, czterema ciężarowymi samochodami, dowozimy mąkę do naszych odbiorców, których mamy nie tylko w okolicznych miejscowościach, ale i w Częstochowie, Krakowie, Bielsku-Białej, Żywcu czy Wiśle – tłumaczy pan Arek, nad którego biurem znajduje się magazyn na 100 ton żyta.

Trzy pokolenia młynarzy: pan Arkadiusz, jego ojciec Jerzy i syn Daniel

Dziś zakład daje zatrudnienie jedenastu osobom, które pracują w stałym cyklu na trzy zmiany. Od samego początku w rodzinną firmę zaangażowane są również pani Inga i jej synowa Mariola, które pomagają w prowadzeniu księgowości i kadr. Każdego roku od 15 lipca młyn jest nieczynny. Jest wtedy czas na remonty, modernizacje i odpoczynek. – Najlepiej nad morzem, bo bez szumu fal nie wyobrażam sobie wakacji – mówi pan Arek, który w wolnych chwilach odrestaurowuje stare samochody, wśród których są mercedesy i rolls-royce z lat 70. i 80. Pomaga mu w tym młodszy syn Arno, bo starszy Daniel, również pracownik młyna, od motoryzacji woli futbol, którym zaraził go dziadek. Sportowe zacięcie i zew walki przydają się też Muszalikom w codziennym odbudowywaniu rodzinnej firmy, której podwaliny położył 80 lat temu pan Eryk.

tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia Paweł Okulowski

Pan Arkadiusz widzi przyszłość młyna w maszynach cyfrowych, które sukcesywnie będzie wprowadzał do zakładu razem z synem Danielem