Przez Amerykę otworzył okno na cały świat. Historia rybniczanina Michała Tumuli

Michał Tumula to 31-letni rybniczanin. Zaczynał standardowo – jak to większość chłopców – od kopania piłki. W pewnym momencie jego życie obrało zupełnie inny kierunek, kierunek na cały świat. Kanada, Stany Zjednoczone, Australia, Brazylia, Kuba, Kolumbia czy Zjednoczone Emiraty Arabskie to tylko część miejsc, w których nasz rozmówca się pojawił. Udało się „upolować” Michała podczas jego pobytu na Śląsku i zabrać mu trochę cennego czasu, dzięki czemu powstał wywiad, który przeprowadził Maciej Kozina.

– Od najmłodszych lat towarzyszyła Ci piłka nożna.
– Zgadza się. Miałem jakieś 6-7 lat kiedy zacząłem grać w piłkę. Początkowo na podwórku z rodzeństwem, którego mam sporo, bo trzech braci i siostrę. Potem w klubie Zuch Orzepowice. Następnie załapałem się do klasy sportowej połączonej z RKP Rybnik, a dalej Energetykiem ROW. Zawsze grałem w roli bramkarza. Raz nawet dostałem powołanie do testów reprezentacyjnych kadry Polski do lat 17. Później okazało się, że nie jest łatwo zrobić karierę piłkarza. Trochę mnie to smuciło, że nie wyszło to, co tak bardzo chciałem. Później grałem m.in. w Rymerze, LKS-ie Nędza czy Stali Kuźnia Raciborska. Tam też byłem trenerem grup młodzieżowych. Jednocześnie studiowałem. Najpierw trzy lata w Raciborzu, później w Katowicach na AWF-ie. Ale moje życie nabrało jednolitych barw. Wtedy postanowiłem coś zmienić…

– Co konkretnie masz na myśli mówiąc o zmianach?
– W trakcie studiów za poleceniem kolegi poszedłem do agencji, która organizowała wyjazdy dla młodych ludzi do Stanów Zjednoczonych. W ramach programu Work & Travel, czyli pracuj i podróżuj można było wyjechać do USA na trzy miesiące pracy i miesiąc zwiedzania.

– Nie miałeś przed takim wyjazdem obaw?
– Owszem, był strach, bo nigdy wcześniej nigdzie nie jeździłem, a tu od razu Stany Zjednoczone. Opłaciłem z kolegą wszelkie z tym związane koszty (mały kredyt od wujka) i polecieliśmy przeżyć przygodę.

– A jak u Ciebie było z posługiwaniem się językiem angielskim? Teraz, jak z Tobą rozmawiam, to bardzo wyczuwalny jest amerykański akcent.
– Z językiem angielskim było bardzo słabo. Praktycznie w ogóle się nim nie posługiwałem. Zawsze angielski był moją piętą achillesową. Do dziś pamiętam, jak moja nauczycielka z angielskiego po ledwo zdanej przeze mnie maturze ubolewała nad moją przyszłością bez języka angielskiego.

– W końcu wybrałeś się na inny kontynent w trakcie studiów.
– Tak. Wyjechałem na cztery miesiące, między pierwszym a drugim rokiem studiów magisterskich. Dostałem wtedy wizę J1, przyznawaną studentom.

– Jak wyglądały pierwsze dni w nowym świecie?
– Zabawnie. Pierwszą pracę miałem już zapewnioną w Williamsburg w stanie Wirginia przez agencję organizującą wyjazd. Pracowałem w dużym wesołym miasteczku na kuchni. Pamiętam, gdy podczas rozmowy kwalifikacyjnej siedziałem i nic nie rozumiałem, co do mnie mówili, ale uśmiechałem się i odpowiadałem „ok”. Wszystko to, co dostałem do podpisania – podpisywałem. Gdyby dali mi wtedy druk, że mam pracować w kamieniołomach, to pewnie bym podpisał, bo nie rozumiałem, co podpisuję (śmiech). Co innego jest napisać czy „wydukać” kilka słów po angielsku, a co innego zrozumieć. Z czasem zacząłem rozmawiać z ludźmi i poczułem, że jestem w stanie nauczyć się angielskiego. Dostrzegłem, jakie to jest fajne porozumiewać się z kimś w innym języku. Otoczenie sprawiło, że zacząłem wyłapywać coraz więcej słów i kleić zdania.

– Spędziłeś trzy miesiące w pracy i później wycieczka?
– Tak. Zwiedzanie trzeba było sobie samemu zorganizować. Byłem m.in. w Nowym Jorku, a później wróciłem do Polski na studia.

– Wróciłeś do Polski i miałeś myśli o powrocie do Stanów?
– Na początku niekoniecznie, ale później zacząłem tęsknić za Światem. Zrobiłem magistra wychowania fizycznego w Katowicach, pokończyłem rozmaite kursy trenerskie i zacząłem myśleć, co dalej. Grałem w piłkę w niższych klasach rozgrywkowych, ale wciąż było mi mało treningu, więc zacząłem częściej uprawiać sporty siłowe.

– Tak nagle przerzuciłeś się na sporty siłowe?
– Jak byłem młodszy, to z bratem w domu po babci zrobiliśmy sobie swoją siłownię, ale po studiach zająłem się tym bardziej poważnie, zacząłem pracę w lokalnych siłowniach czy klubach piłkarskich Generalnie sport mnie pochłonął. Nie tylko piłka nożna i sporty siłowe, ale także pływanie, piłka ręczna czy koszykówka nie były mi obce.

– A więc po studiach osiadłeś w Polsce, ale nie trwało to długo.
– Pojawiła się opcja wyjazdu do Kanady. Znalazłem informację, że stworzono tam program dla Polaków polegający na rocznym wyjeździe. W międzyczasie do podróży namawiali mnie znajomi poznani wcześniej w USA, więc postanowiłem znów udać się za Ocean.

– Co robiłeś w Kanadzie?
– W Toronto pracowałem jako drwal, a także w fabryce produkującej soczewki, grałem w klubie w Mississauga, gdzie co piąty dom jest polski, a dodatkowo dorabiałem sobie jako trener personalny.

– Drwal to raczej bardzo trudna praca?
– Praca drwala była statystycznie najbardziej niebezpieczną w Północnej Ameryce i najtrudniejszą jaką wykonywałem w życiu. Trzeba było wręcz walczyć z ciężkimi, grubymi drzewami i piłować je ogromnymi pilami mechanicznymi.

– Z futbolem nie umiałeś się rozstać.
– Jeśli chodzi o piłkę nożną, to była tam polska liga amatorska, która zrzeszała ok. 20 drużyn. Grałem na pozycji pomocnika i czasem z uwagi na wyższa rangę meczu wracałem na pozycje bramkarza. Wygraliśmy ligę – ale to już była tylko zabawa.

– Wspomniałeś też o dorabianiu jako trener personalny.
Tak, realizowałem mój główny życiowy cel czyli zachęcenie ludzi do aktywnego spędzania czasu wolnego, starałem się pomagać miejscowej ludności w osiąganiu rozmaitych zdrowotnych celów takich jak utrata wagi ciała, poprawienia wyników sportowych, czy tez powrót do sprawności ruchowej. Na uwagę zasługuje historia wyjazdu na Florydę z kanadyjskim klientem i jego rodziną. Klient ten zaproponował mi spędzenie świąt Bożego Narodzenia w jego domku letniskowym. Było to moje pierwsze tego typu doświadczenie: święta na jednej z najpiękniejszych plaż w USA.

– Co dalej?
Po powrocie z Kanady plan już był – wyjazd do Australii. Taka podróż była stosunkowo droga, więc nie marnowałem czasu i pełny zapału po krótkim urlopie w Polsce i uczestnictwie w weselu brata, udałem się do Anglii by zarobić pieniądze na edukację w Australii.

– Czym zajmowałeś się w Anglii?
– Nie miałem wiele czasu, a chciałem jak najszybciej zarobić na wyjazd do Australii, więc zdecydowałem się na dwie prace jednocześnie: na budowie i jako „pizza boy”. Plan został wykonany w kilka miesięcy.

– Nie miałeś problemu z dostaniem wizy do Australii?
– Wyjechałem do Australii na studia, także nie było problemu. Wybrałem się tam z przyjacielem. Razem było nam łatwiej i raźniej. Poza nim nie znalem nikogo. Znaleźliśmy pokój, rozpoczęliśmy naukę i z czasem znaleźliśmy pracę. Wiza zezwalała na pracę 20 godz. w tygodniu.

– Jaką tym razem pracę wykonywałeś?
– Rozwożenie pizzy (śmiech). Niezależnie, czy jest się magistrem czy nie, na początku trzeba ciężko pracować i odnaleźć się w nowych realiach. Jest też problem z polskimi kwalifikacjami, bo nikt nie chciał ich uznawać. Mój dyplom nic tam nie znaczył. Zrobiłem papiery trenerskie na miejscu i dopiero wtedy mogłem pracować jako trener. Wykorzystywałem także swoje warunki fizyczne i pracowałem jako ochroniarz. Pracowałem w klubie, centrach handlowych, na koncertach czy też na wydarzeniach sportowych. To była praca która umożliwiła mi poznanie wielkich sportowych osobistości. Między innymi poznałem i miałem okazje zamienienia kilku zdań czy podpatrzenia treningów doskonalących motoryczność tak znanych osób jak Roger Federer, Rafael Nadal, Martina Hingis, przesympatyczna, mająca polskie korzenie Angelique Kerber i wielu innych. Miałem okazję uczestniczyć w tak wspaniałych koncertach jak Foo Fighters, Amy Shark, Rag‘n’Bon Man i wielu innych.

– Obserwując Twoje kanały społecznościowe, widziałem Cię nie raz w roli ratownika na plaży? Co to było?
– W Australii są ratownicy wodni „lifeguard”, czyli tacy, którzy pracują na plaży i zarabiają oraz „lifeseverzy”, czyli ratownicy – wolontariusze. W Sydney w 1907 został otwarty, klub wolontaryjny, który był odpowiedzią na liczne utonięcia na lokalnych plażach. Od tego czasu stało się to wielką tradycją Australijską. Kluby powstały w każdej nadmorskiej miejscowości i rywalizują między sobą w zawodach lifesawerów oraz odbywają patrole weekendami na plażach. Jestem bardzo szczęśliwy, że byłem jednym z nich przez 4 lata. Miałem okazję uczestniczyć w wielu akcjach ratowniczych, poznać wspaniałych ludzi i odwdzięczyć się lokalnej społeczności za wspaniałą gościnę.

– Rozwinąłeś się także jako trener personalny.
– Tak. Po pewnym czasie miałem swoją siłownię na kółkach. Dojeżdżałem do klientów i ich trenowałem. Pracowałem także w studiu personalnym i dla ośrodka aktywnego życia po 50-tym roku życia. W Australii życie zaczyna się na emeryturze: podróże, tańce, sport i wiele innych przyjemności. Ja byłem osobą dbającą o ich przygotowanie fizyczne i cieszyłem się widząc szczęśliwych i wdzięcznych ludzi. Często czułem się jak osoba dająca drugie życie lub chociaż w znaczący sposób poprawiająca jakoś życia.

– A jak jest z niebezpiecznymi zwierzętami? Mówi się o groźnych pająkach, wężach i innych stworzeniach.
– Przed wyjazdem faktycznie spotykałem się z takimi ostrzeżeniami. Przez 4 i pół roku zauważyłem jednego węża, który zrobił na mnie wrażenie. Poszedłem do lasu w góry z siostrą i spotkaliśmy go na swojej drodze, a w jego naturalnym otoczeniu. Wąż miał około trzech metrów długości. Było to trochę nieodpowiedzialne zachowanie z naszej strony. Na szczęście wąż nie był nami zainteresowany, ale kiedy prześlizgnął się blisko nas, serce stanęło mi w gardle. W Australii jest także dużo pająków, ale one nie są jadowite. Widziałem jednego naprawdę ogromnego, ale okazało się, że nie tylko nie jest groźny, ale nawet jest pożyteczny. Jeżeli pójdziesz w las, to można się wszystkiego spodziewać, ale w mieście na nie nie trafiłem.

– Spędziłeś w Australii kilka lat i postanowiłeś wrócić do kraju.
– Trochę się tam zasiedziałem. Łącznie byłem 4 i pół roku. Wiza mi się skończyła, więc uznałem, że to dobry moment, aby wrócić. Miło wspominam ten czas i uważam go za wspaniale doświadczenie. Czas zacząć kolejny rozdział w moim życiu.

– A Twój język angielski ewoluował?
– Na początku było trudno ze względu na inny akcent, ale z każdym dniem, tygodniem, miesiącem było lepiej. Teraz, jak rozmawiam z kimś w Polsce, to wyczuwają u mnie australijski akcent.

– Spędziłeś czas w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Australii. który kraj był najlepszy dla Ciebie?
Myślę, że zdecydowanie Australia. Można powiedzieć, że to kraj mlekiem i miodem płynący. Jedyny minus który udaje mi się znaleźć, to odległość od rodziny. Lot trwa około 21 godzin. Najczęściej są to 3 loty po 7 godzin. Doliczając czas na przesiadki, łączny czas podróży wynosi ponad 30 godzin. Cala reszta była bliska ideału.

– W Australii niejednokrotnie ciężko pracowałeś, żeby zarobić pieniądze. Między innymi na podróże, o które Cię teraz zapytam. Co robiłeś ostatnio na Kubie, w Kolumbii i Brazylii?
– Wracając do Polski, zahaczyłem zresztą nie pierwszy raz o Dubaj w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Miałem też w planach zwiedzanie świata. W międzyczasie postanowiłem grać znów w piłkę nożną, ale tym razem już nie jako bramkarz, tylko zawodnik z pola. Wróciłem do Stali Kuźnia Raciborska. Dobrze się tam czuję. Drużyna obdarza mnie zaufaniem, bo w seniorach grają tam teraz chłopcy, których przed laty trenowałem w trampkarzach. Zagrałem w kilku meczach i strzeliłem nawet cztery bramki w siedmiu spotkaniach. Wracając do wycieczek, to najpierw z dziewczyną – Australijką, pozwiedzaliśmy polskie miasta, następnie najbliższe stolice, jak Praga, Budapeszt czy Wiedeń. Później przyszedł czas na wspomnianą przez Ciebie Kubę i inne kraje za oceanem. W Miami spotkałem się z kolegą z Dubaju, którego poznałem w Ameryce i polecieliśmy dalej w świat.

– Gdzie w takim razie byliście?
– Zaczęliśmy od Kuby, później Kartagena, Bogota i Modelin w Kolumbii, następnie Rio de Janeiro w Brazylii. Generalnie to były spontaniczne podróże. Lecieliśmy tam, gdzie w danym momencie mieliśmy ochotę. Plaża Copacabana ze względu na liczne boiska to prawdziwy raj dla sportowców. W Brazylii jedyne, co mnie złego spotkało, to utrata telefonu. Najprawdopodobniej został skradziony, co potwierdza opinie, że w Rio jest niebezpiecznie.

– Dużo udzielasz się w social media. Między innymi dlatego chciałem przeprowadzić z Tobą wywiad, bo zauważyłem Twoje przemieszczanie się po świecie.
– Jestem wdzięczny za social media. One pomagają w znacznym stopniu utrzymać znajomości na całym świecie. Często też celowo zaznaczam, że lecę z jednego do drugiego miejsca, aby znajomi z danego miasta wiedzieli, że odwiedzam ich strony. Niektórzy odbierają takie oznaczanie lokalizacji jako przechwalanie się, ale w moim przypadku to chęć poinformowania znajomych na całym świecie.

– Wróciłeś do Polski po raz kolejny i znów na chwilę. Widzisz jakąś różnicę między Polską sprzed 5 lat a tą obecnie?
– I tak i nie. Mój dom rodzinny jak stał tak stoi, pełen życia i radości, ale zmieniło się np. to, że w Rybniku są teraz świetne ścieżki rowerowe. Generalnie jest czyściej i ładniej niż kiedyś. Aczkolwiek chciałbym zauważyć, że nie wyjechałem z Polski w pogoni za lepszym życiem, ani dlatego, że było mi tu źle. Po prostu tak się ułożyło życie, że kolejny wyjazd rodził kolejny. To wynikało z chęci poszukiwania przygód.

– A teraz wylatujesz do…
– Do Dubaju. Dostałem pracę jako trener personalny w Al. Manzil Fitness First tuż obok najwyższego budynku na świecie – Burj Khalifa, Wszystkich odwiedzających Dubai serdecznie zapraszam na trening lub do śledzenia moich treningów i przygód na Instagramie Mike_T4u.

– Mija kolejne 5 lat i gdzie siebie widzisz?
– (śmiech). W moim przypadku to nie jest łatwa odpowiedź, wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie – mogę być wszędzie. Może to będzie Polska, Stany Zjednoczone, Australia, Dubaj. Czas pokaże.