Grzegorz Gurecki zakochany w Runmageddonie

Kiedy bieganie stało się twoją pasją?
– Przygoda z bieganiem zaczęła się gdzieś w 2014 roku. Głównie ze względów zdrowotnych. Siedzący tryb pracy i życia zaowocowały bólem kręgosłupa. Chciałem się wzmocnić fizycznie. Zacząłem biegać rano, przed pracą po wałach, a kończyłem w fit-parku, który jest w parku zamkowym – trasy były krótkie. Od tego się zaczęło. Kiedy przyszła zima, zapisałem się na siłownię, bo nie akceptowałem jeszcze jakiejkolwiek aktywności na zewnątrz, ze względu na temperaturę. Teraz już mnie to nie przeraża i nawet stwierdzam, że bieganie w zimę jest fajne. Po okresie zimowym zacząłem startować w biegach ulicznych. Pierwszy był w Raciborzu w maju – „Bieg bez granic”. Biegałem 10, 15-kilometrowe trasy. Moim pierwszym półmaratonem była pierwsza edycja półmaratonu w Raciborzu. Potem przypadkiem usłyszałem o Runmageddonie, (bieg z przeszkodami) i zapisałem się na najkrótszą trasę, na nocną wersję w Zabrzu. Nikomu nie mówiłem, że tam się zapisałem, ale jak już następnego dnia wróciłem… Wybuch endorfin był niesamowity, wszystkim zacząłem o tym opowiadać. To był krótki bieg, 6-7 kilometrów, „Rekrut”. To, co się tam działo było niesamowitym doświadczeniem, pomimo zimna, błota i wody. Trasy oświetlaliśmy własnymi latarkami czołowymi. Wtedy też zakochałem się w Runmageddonach. Wiedziałem, że będę startował w następnych edycjach, więc już inaczej się przygotowywałem. Są przeszkody, których jest całkiem sporo, wymagają siły, więc dalej kontynuowałem przygodę z siłownią. Potem był „Classic” 12-14 kilometrów, pierwszy „Hardcore” 21-24 kilometrów. Nigdy nie wiadomo jak długa będzie trasa.  W międzyczasie brałem udział w biegach m.in. w Katowicach, Krakowie. Po dwóch sezonach zdobyłem wiele medali i dwie statuetki „Weterana Runmageddonu”. Wtedy też powstał pomysł na Runmageddon Sahara.

Czy coś poza tym trybem siedzącym wpłynęło na decyzję o rozpoczęciu biegania? Ktoś cię namawiał?
– Nie, nikt mnie nie namawiał. Samo wyszło. Chcesz wyjść na zewnątrz, poruszać się, coś zrobić ze sobą, żeby wzmocnić swoją wydolność. Zawsze robiłem to przed pracą, z samego rana. Zauważyłem, że w te dni, w których mam trening, dzień się zupełnie inaczej zaczyna. Przychodząc do pracy nie byłem ospały, tylko od razu ogień. To spowodowało, że moje samopoczucie się poprawiło. Rano w fit-parku często ćwiczą starsze panie. Jak to one, lubią dużo mówić, więc dzień zaczyna się na wesoło.

Ile kilometrów rocznie przebiegasz?
– Nie liczę tego. Myślę, że wyszłoby około dwóch tysięcy kilometrów. Rzadko biegam z aplikacją. Jak już, to w sezonie jesiennym, zimowym, albo na długich trasach, kiedy mam ze sobą plecak z bukłakiem. Nie mam telefonicznego etui na rękę, denerwuje mnie to i przeszkadza. Biegam bez muzyki, chociaż dużo ludzi nie wyobraża sobie biegania bez niej. Ja się wsłuchuję w rytm oddechu. Dla niektórych to jest trudne, ale mi jest wtedy łatwiej. Mogę oczyścić głowę z różnych problemów, stresów i przygotować się do kolejnego dnia.

Do Runmageddonu ktoś namawiał?
– Zupełnie przypadkowo znalazłem tę inicjatywę. Poczytałem na ten temat i stwierdziłem, że spróbuję – krótka trasa, na pewno przebiegnę. Najbardziej obawiałem się przeszkód, że nie dam rady ale było niesamowicie dobrze. Na trasie wszyscy sobie pomagali, nie tak jak podczas zwykłych biegów, w których każdy skupia się w 100 procentach na sobie.

Co jest lepszego w Runmageddonie od zwykłego biegania?
– Normalny bieg uliczny to tylko bieganie po pętli, wszyscy biegną w tym samym kierunku. Mało kto się do siebie odzywa, chyba że ktoś biegnie w parze. W Runmageddonie jest zupełnie inaczej. Starty są głośniejsze, a sam bieg nie jest indywidualny, bo ludzie zbijają się w grupy. Na początku było tak, że nie wszystkie przeszkody byłem w stanie pokonać sam. Tu jeden człowiek pomaga drugiemu, mimo że się nie znają. Te biegi nie są nudne, bo trasa się zmienia. Raz jesteś w lesie, innym razem na łące, wszystko przeplatane jest różnymi przeszkodami. Jeśli ktoś przechodzi z biegu ulicznego na Runmageddon to wrażenia są takie, że to coś zupełnie coś innego.

Przeszkody lubisz najbardziej?
– Tak. Przeszkody i ta niewiadoma – kiedy i co będzie. Co jakiś czas rzucają nowe przeszkody. Trzeba wszystko sobie ułożyć, jak je przejść, bo możliwości są różne. Każdy ma swoją technikę. Do dzisiaj są przeszkody, z którymi mam problem. Wersja „Hardcore”, na przykład ostatnio w Kocierzy – 25 kilometrów po górach to nie to samo co 25 po ulicy. Wszystko trzeba liczyć razy dwa, do tego przeszkody, których nie ma 10, tylko 70-80. Są przeszkody wodne – zjeżdżasz ze ślizgawki do zimnej wody, albo musisz wskoczyć do zbiornika, który jest wypełniony wodą z lodem, a w kolejnych trzeba użyć siły dłoni, które masz mocno zmarznięte.

Najtrudniejsza przeszkoda?
– Jest taka przeszkoda – multirig, w którym trzeba przechodzić z jednego wiszącego uchwytu na drugi. Uchwyty są różne i trzeba zastosować różne techniki chwytu. Ma to ze 20 metrów. W tym czasie ciągle wisisz w powietrzu, a do dyspozycji masz tylko ręce – zmęczone, mokre, śliskie, dużo błota… Po dwudziestukilku kilometrach sprawia mi to czasami trudność.
To drogie hobby? Jest różnica w kosztach w bieganiu ulicznym i Runmageddonie?
– W biegach ulicznych pakiety startowe mieszczą się w przedziale 60-80 zł. Runmageddon między 200-350 zł. Różnica jest w odzieży. Musisz wziąć pod uwagę, że w Runmageddonie się mocno ubrudzisz. Oczywiście można założyć zwykłe ciuchy, ale one namoczą się przy przeszkodach wodnych, więc najlepiej, żeby to było ubranie, wykonane z elastycznych i oddychających materiałów, a jak jest zimno to termoaktywne. Do tego specjalne buty, które mają odpowiednią agresywną podeszwę.

Po zwykłym Runmageddonie był Runmageddon Sahara 100 kilometrów.
– Przed przygotowaniami do Sahary biegałem z trzy półmaratony rocznie, a tak krótsze biegi. Podczas przygotowań wszystko się zmieniło i półmaraton robiłem przynajmniej raz w tygodniu. Każde wybieganie to było przynajmniej kilkanaście kilometrów. Na Saharze byłem w marcu tego roku. To nowa inicjatywa, którą zauważyłem na Facebooku. Jak to zobaczyłem to nawet nie musiałem się zastanawiać, w sekundę wiedziałem, że muszę tam jechać. Pakiet startowy kosztował 10 tysięcy złotych, ale w tym było wszystko – przelot, jedzenie, organizacja na miejscu, opieka medyczna, ubezpieczenie od sportów ekstremalnych plus gadżety: torba, sporo sportowej odzieży, buty, telefon z kartą marokańską, który mieliśmy na trasach, żeby mieć kontakt w razie gdyby coś się stało.

Ludzie dowiadują się, że wydałeś 10 tysięcy żeby pobiegać po Saharze. Jak reagują?
– Znajomi, którzy są aktywni fizycznie wypowiadają się bardzo pozytywnie, mówią, że to fajne wyzwanie, przygoda życia, a pozostali pukają się w czoło. Wariactwo totalne. Mówią: już lepiej za te pieniądze pojechać na wakacje do odległego, tropikalnego kraju. Odpowiadam, że przecież nie będę leżał na leżaku. To nie dla mnie. Turystyka biegowa to jest sposób na spędzanie wakacji. Codzienne imprezy, leżenie i opalanie się – to kompletnie nie moja bajka. Kosztowało to sporo pieniędzy, ale uruchomiłem swoje oszczędności i zacisnąłem pasa, dzięki temu udało się nazbierać.

Jakie wrażenia z Sahary?
– Trzeba było się ostro przygotować. Runmageddon Sahara to ekstremalny bieg przeszkodowy. Zapisałem się na bieg 100 kilometrów z przeszkodami, które nie były większym problemem – ściany, zasieki i przeszkody naturalne typu piasek czy skały, wydmy, wąwozy, rumowiska. No i temperatura, to znaczące utrudnienie. Jak wyjeżdżaliśmy z Polski to było coś około minus 15 stopni, a na miejscu plus 35. Trzeba było wykazać się wyjątkową sprawnością fizyczną i mocnym charakterem. Piękne widoki i niepowtarzalny klimat rekompensowały wysiłek. Sam bieg w takiej przestrzeni, która nie ma końca, to coś niesamowitego. Piasek zupełnie inny jak w Polsce, pod którym się zapadasz. Nie sposób nie wspomnieć o innych uczestnikach. Było mało osób, bo późno zaczęły się zapisy, poza tym do Maroka trzeba załatwiać wizę. Fajnie się wszyscy poznaliśmy. Uczestnicy okazali się pozytywnie zakręconymi wariatami, którzy cały czas wspierają się podczas biegu. Większość była bez doświadczenia, dla nich był to pierwszy mocny start na 100 kilometrów.

A poziom trudności w porównaniu do zwykłego Runmageddonu?
– Dużo trudniejszy. Większy dystans, bardziej zróżnicowany, trudniejsze podłoże, temperatura i dodatkowy aspekt, że musisz ze sobą wziąć plecak z wodą, różnymi żelami i przekąskami, telefon, nadajnik GPS. To dodatkowy ciężar.

Jak wyglądały przygotowania?
– Na bieg zapisałem się w listopadzie, wylot był na początku marca. Biegałem po Raciborzu 10, 20 i 30 kilometrów z obciążeniem. W międzyczasie złapałem przeciążeniową kontuzję, ale szybko się z nią uporałem. Dużo szperałem po Internecie na temat takich biegów. Jest taki słynny bieg Marathon Des Sables, który odbywa się w kwietniu – 250 kilometrów na przestrzeni sześciu dni. Na forach ludzie opisują jak się tam biega, jakie są najlepsze buty, jak się chronić, by piasek do butów nie wleciał. Temperatura to kolejny aspekt.

Po Saharze był start na Kaukazie.
– W Maroko były już przecieki, że będzie drugi start w innym kraju, na nowym kontynencie, jeszcze w tym roku. Po Saharze złożono nam propozycje, że możemy się zapisać na kolejną edycję tego biegu za pół stawki, ale mamy tylko dwa tygodnie czasu na decyzję. Od razu się zapisałem. W 2019 będzie dłuższy dystans, bo 120 km, czyli codziennie będzie do przebiegnięcia maraton.
Na Saharze poznałem wielu ludzi, w tym Daniela Stroińskiego, który wygrał trasę 100 kilometrów. Jechaliśmy razem do Warszawy, mieliśmy wspólny pokój i namiot na Saharze. Dużo rozmawialiśmy, poznałem jego historię, jak on zaczął biegać po górach i tak naprawdę on mnie wciągnął w góry. Zacząłem startować. Szybko zaczęły się drobne kontuzje, bo w górach podłoże jest zupełnie inne. Stopa pracuje we wszystkich możliwych kierunkach. To nie jest bieganie po asfalcie. Błędy w technice wychodzą dopiero w takim terenie. Dużo miałem przeciążeniowych problemów. Tak trafiłem do fizjoterapeuty Bartka Ruczaja z RehaFiksu w Raciborzu. Zacząłem regularnie chodzić specjalistyczne masaże i igłoterapię. Gdy już oficjalnie pojawił się pomysł Runmageddon Kaukaz to trochę się zastanawiałem, ale pod koniec czerwca zapisałem się. Wiedziałem, że nie będzie łatwo. Przygotowania trwały od lipca do końca września. Każdy weekend spędzałem w górach. Niekiedy wracałem na tę samą trasę, żeby zobaczyć jaki jest progres. A ten był bardzo szybki i duży. Potrafiłem trasę 25-kilometrową pokonać w 2,5 godziny, gdy na początku zajmowało mi to 5 godzin. Miałem też jeden trening z Danielem Stroińskim na Babiej Górze. Wypracowanie odpowiedniej formy kosztowało mnie sporo wyrzeczeń i specjalnej diety. Po drodze na swoich trasach spotykałem ludzi, którzy byli na Saharze, też zapisali się na Kaukaz. Nie przewidywałem, że jestem w stanie to wygrać. Po przyjeździe na miejsce i poznaniu innych uczestników stwierdziłem, że jak znajdę się w pierwszej dziesiątce to będzie fajnie. Taki był cel. Do Daniela mi jeszcze daleko ale on wziął udział w biegu z przeszkodami, a ja wybrałem tym razem bieg bez przeszkód, chociaż część z nich musiałem pokonać.
Pierwszy dzień był słoneczny, choć nie dla wszystkich bo pod koniec etapu zaczął padać śnieg. Start odbył się przy narciarskim kurorcie w Gudaurii, 2 tysiące m n.p.m., meta ponad 3 tysiące m n.p.m. (wyżej niż polskie Rysy). Mordercze góry pierwszego dnia zweryfikowały wielu zawodników. Po tym etapie wielu przepisało się na krótsze trasy z formuły 50 kilometrów. Były duże przewyższenia – ogień w nogach! Wszystkie trasy o bardzo wymagającym podłożu trawiastym, skalistym, szutrowym oraz błotnym – pełen wolarz doznań biegowych.
W drugim etapie biegliśmy we wsi Juta. Płaska trasa z 700-metrowymi przewyższeniami, przyjemna trasa. Był górski potok, dosyć stromy. Kilkanaście razy przez niego przebiegaliśmy. Pełno kamieni, które mają różny kształt i są różnie ułożone, przez co stopy pracują w różnych kierunkach i łatwo o kontuzję. Woda zimna i jak któryś raz się z niej wchodziło i wychodziło, to z zimna stopy robiły się jak „betonowe buciki”.
Tego dnia biegliśmy do punktu, w którym była ciężarówka z naszymi bagażami. Odebrałem bagaż i ruszyłem na pole namiotowe ZetaCamp, które znajdowało się 800 metrów wyżej. Trzeba było założyć 16 kilogramów i cisnąć pod górę. Noclegi były na wysokości 2400 m n.p.m. w temperaturze minus 6 stopni . Cały czas przebywaliśmy i biegaliśmy na wysokości od 2 do ponad 3 tysięcy m n.p.m., gdzie jest mniej tlenu w powietrzu. Łatwiej o wycieńczenie i różne problemy związane z niedotlenieniem ale dobrze się przygotowałem. Dodatkowo przez ostatnie dwa tygodnie przed startem codziennie piłem sok z buraków, który miał mi w tym pomóc, ze względu na swoje właściwości. Myślę, że to pomogło w wydolności płuc.

Co najmilej wspominasz z Kaukazu?
– Nieziemskie widoki, przepiękne krajobrazy, szczyty gór, wąskie ścieżki i ciężkie trasy, które dawały popalić. Odczucie zmęczenia było bardzo duże, odczuwalnie jak zderzenie z pociągiem, ale widoki i atmosfera rekompensowały wszystko. Jak wbiegasz na szczyt ponad 3000 m n.p.m. i biegniesz granią, pozostałe góry są na poziomie twojego wzroku to wrażenia są niesamowite, a jednocześnie czujesz, że jesteś taki malutki w tych górach. Były etapy, w których nie dało się biec, trzeba było przejść do marszu, czasem nawet w skłonie. Totalnie wycieńczające podbiegi, których ilość nie miała końca, różnice w wysokości podczas biegu sięgały nawet 1800 m.

Jakie były nagrody?
– Za pierwsze miejsce voucher z Itaki na dwa tysiące złotych oraz vouchery na bieg Runmageddon „Hardcore” na około 350 złotych. Za drugie i trzecie pozycje było już gorzej ale koledzy też byli zadowoleni.

Jesteś biegaczem, a prowadzisz biznes w ogóle z nim nie związany. Jak ludzie reagują na to, że sprzedajesz tytoń?
– Mało kto o tym wie, a jak ktoś pyta to mówię, że jestem po prostu przedsiębiorcą. Gdy ktoś dopytuje to wtedy mówię, że handluję wyrobami tytoniowymi. Śmieją się, że zajmuję się czymś takim, a prowadzę bardzo zdrowy tryb życia.

Skąd pomysł na taki biznes?
– Ojciec pracował w korporacjach tytoniowych, więc na start miałem całą wiedzę o branży i kontakty. Tylko to rozwinąłem. Firmę otworzyłem spontanicznie, pomimo sprzeciwu w rodzinie, bo miałem zaledwie 19 lat, ale po roku wciągnąłem rodziców w biznes i teraz działamy wspólnie. W przyszłym roku będzie już okrągłe 10 lat, mamy trzy sklepy w Raciborzu.

Sam paliłeś?
– Czasem z klientem zapalę, ale nigdy nie ciągnęło mnie do papierosów.

Jakie masz plany związane z bieganiem?
– Ponownie Sahara, w międzyczasie biegi górskie w Polsce, 20-30 kilometrów, może trochę więcej. Później? Zobaczymy. Na pewno będę chciał w przyszłym roku zapisać się na biegi ultra typu 60, a może i 100 kilometrów za jednym podejściem. Będę szedł w tym kierunku.

A marzenia?
– Dobiec do mety. Z biegowych miejsc do odwiedzenia to RPA, wielki kanion w Kolorado, może nawet Baikal Ice Marathon. Z Europy Alpy też byłyby fajne. Można również wbiegać na i wokół wulkanów. Dobrze jest połączyć góry z miejscami znanymi z widokówek. Na Kaukazie trzeciego dnia mieliśmy na trasie XIV-wieczny klasztor, który występuje na 50% widokówek z Gruzji. Odbiegając od pytania to za klasztorem jest najwyższy szczyt, na który wbiegaliśmy i potem było 6-7 kilometrów zbiegu, gdzie już ostatecznie dobiłem swoje nogi. Musiałem przycisnąć, co widać po wyniku, były tylko 2 minuty przewagi nad kolejnym zawodnikiem. To spowodowało, że po biegu miałem bardzo mocno przeciążoną jedną nogę, ale już przed Kaukazem byłem umówiony z fizjoterapeutą i po tygodniu zacząłem już biegać.

Jak długo zamierzasz biegać?
– Jak najdłużej. Niedawno czytałem informację o ponad 100-letnim biegaczu, który ustanowił rekord Guinnesa. Ja go przebiję!

Maciej Kozina