Stanisław Laszczkowski – ikona lecznicy przy Katarzyny

Świetny weterynarz, dobry człowiek, wielki przyjaciel zwierząt – tak zapewne wszyscy miłośnicy czworonogów, którzy spotkali na swej drodze Stanisława Laszczkowskiego, zachowają go w pamięci.

Z najstarszą w Raciborzu lecznicą przy ul. Katarzyny związany był jeszcze, gdy ta funkcjonowała jako instytucja państwowa. W latach 90., gdy weterynaria sprywatyzowała się prowadził ją wspólnie z lek. wet. Adamem Iskałą, wtenczas zajmując się przede wszystkim dużymi zwierzętami hodowlanymi.

Doktor Laszczkowski zrobił specjalizację z chorób trzody chlewnej w Puławach, ale też leczył mniejsze czworonogi, które z czasem zdominowały te duże z gospodarstw. – Miał niezwykle fajne podejście do właścicieli zwierząt, był wyrozumiały, spokojny i bardzo lubiany, a przede wszystkim był świetnym lekarzem – wspomina koleżanka po fachu lek wet. Anna Ćmok.

Poznała pana doktora w czasach liceum, gdyż sama miała psa, którego leczyła na Katarzyny. Ponieważ zamierzała studiować weterynarię często tam bywała, odbywała praktyki i pracowała jako wolontariuszka, odkrywając doktora Laszczowskiego, jako niezwykle sympatycznego i pozytywnie patrzącego na innych człowieka.

– Stwarzał domową atmosferę, dzięki niemu lecznica funkcjonowała jak rodzina. Był inicjatorem jesiennych spotkań przy ognisku, na których zawsze wspólnie piekliśmy ziemniaki. Dzięki swojemu miłemu sposobowi bycia umiał łagodzić spory. Był przyjazny ludziom i zwierzętom – opowiada ze wzruszeniem.

Nie brakowało mu poczucia humoru, które zaszczepiło w nim jeszcze liceum. – Nasza wychowawczyni, profesor Janina Mularczyk, miała z nami kłopot, bo uczyła języka rosyjskiego, a my nie chcieliśmy się go uczyć. Poza tym byliśmy rogatymi duszami, więc łatwo z nami nie miała. Z angielskim nie było lepiej. Profesor Żelazko zadawał nam naukę słówek np. od A do F z dnia na dzień, a gdy nie dawaliśmy rady proponował okład z mokrego ręcznika na głowę, zanurzenie nóg w misce z zimną wodą i kolejne godziny wkuwania. Na obejście lekcji były wtedy dwa sposoby: przynależność do chóru Piotra Libery lub przynależność do kabaretu, który prowadził profesor Benedykt Motyka. Razem z kolegami Markiem Jędrysikiem i Andrzejem Zalewskim wybrałem tę drugą opcję. Na próbach spędzaliśmy wiele godzin ćwicząc teksty, które pisał profesor Motyka albo profesor Janusz Nowak – sam wspominał w wywiadzie do „Nowin Raciborskich”.

Kochał i dbał bardzo o swoją rodzinę, żonę Małgorzatę, córką Dominikę oraz studiującego jeszcze syna Jakuba. Cieszył się dwójką swych wnuków.

Stanisław Laszczkowski urodził się w 1961 r. w Rynie na Mazurach, skąd zapewne wyniósł swe zamiłowanie do natury. Uwielbiał grzybobrania, wybierając się na nie często przed i po dyżurach, a także polskie morze, nad które jeździł na cały urlop, przywożąc za każdym razem uzbierane tam kurki. Wpasowywało się to w jego duszę harcerza, którym był przez wiele lat, wyjeżdżając na obozy – również jako komendant – do Pleśnej. Lubił dokarmiać ptaki. – Wszędzie wieszał duże kule z ziarnem, również na orzechu, który sam posadził w pobliżu lecznicy. Potem zbierał te orzechy, suszył a następnie wszyscy je zjadaliśmy – opowiada pani Ania. Pasjonował się historią II wojny światowej oraz biografiami polityków tamtych czasów.

Z Raciborza wyprowadził się do Lubomi, gdzie w wolnych chwilach pracował w ogrodzie. Tych jednak miał niewiele. – Na nic nie miał czasu, bo nikomu nie potrafił odmówić pomocy. Czasem nie mógł nawet spokojnie zjeść obiadu bywało, że wieczorami z latarką w ręku sadził pomidory na działce teściowej – mówi o jego zawodowym zaangażowaniu pani doktor.

Pracował do końca. Na krótko przed śmiercią snuł swoje zamierzenia związane z emeryturą, na której chciał wypoczywać i łowić ryby. Los bezpowrotnie zmienił jego plany.

Zobacz także: Śp. Stanisław Laszczkowski spoczął na cmentarzu Jeruzalem