Praca przymusowa polskich dzieci w Ratibor

Niemcy w czasie II wojny światowej organizowali na ulicach okupowanych miast polowania na ludzi. Blokowano jakiś sektor, czy kwartał ulic i starano się złapać jak najwięcej osób. Czasem posługiwano się sznurami, które rozciągano w poprzek ulicy. Każdego pochwyconego pakowano na ciężarówki i wywożono. Chodziło o złapanie większej liczby przypadkowych przechodniów w celu zastraszenia lokalnych społeczności, uwięzienia, przesiedlenia, umieszczenia w obozach koncentracyjnych, jak również skierowania na przymusowe roboty do Niemiec. Działania te nazwano łapanką.

Do pracy

W III Rzeszy brakowało rąk do pracy, mężczyzn skierowano na front i trzeba było ich kimś zastąpić. Nie wzdrygano się w tej mierze sięgnąć po polskie dzieci. Poza tym uzyskiwano nisko kosztową siłę roboczą oraz osłabiano w ten sposób substancję narodową podbitych państw, co było jednym z celów narodowego socjalizmu. Przywołajmy kilka nieznanych wcześniej przykładów Polaków, którzy trafili do Raciborza jako robotnicy przymusowi. Najczęściej transport „niewolników” odbywał się koleją, organizowano duże grupy, czasem kierowano pojedyncze osoby, które były konwojowane. Punktem docelowym był raciborski Arbeitsamt, pod który podjeżdżali furmankami bauerzy i czekali na przydział ludzi do pracy, czasem mogli sami dokonywać wyboru lub dokonywać zamiany, istniały w tym względzie pewne możliwości. Niewolnicy podlegali rozporządzeniom policyjnym i mieli zakaz np. korzystania ze środków komunikacji publicznej, uczestniczenia w życiu kulturalnym, czy religijnym, obowiązywała ich także godzina policyjna, w lecie od 21.00 do 5.00, a zimą od 20.00 do 6.00. Musieli być oznakowani, w widocznym miejscu mieli nosić na ubraniu naszytą literę „P” (Polen). Znak był dokładnie opisany w rozporządzeniu policyjnym Heinricha Himmlera „o znakowaniu zatrudnionych w Rzeszy cywilnych robotników i robotnic polskiej narodowości”. Symbol miał znajdować się na ubraniu po prawej stronie na wysokości piersi, miał być stale widoczny i przymocowany na trwale. Był to postawiony na wierzchołku kwadrat o długości boku 5 cm i półcentymetrowej fioletowej krawędzi, na którego żółtym tle widoczny był 2 i pół centymetrowa fioletowa litera „P”. Jego brak pociągał za sobą karę, grzywnę w wysokości 150 marek lub areszt do 6 tygodni. Istniał też zakaz spożywania posiłków z Polakami, którego tak jak innych nakazów i zakazów najczęściej przestrzegano.

III Rzesza wykorzystywała w pracy przymusowej dzieci z terenów okupowanych. Na zdjęciu ukraińskie dzieci ciągnące sanki z niemieckim sprzętem wojskowym. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

„Arbeit macht frei”

Do Ratibor zesłano Władysławę Fiemę urodzoną w Niepołomicach w roku 1924. W trakcie łapanki na ulicach Krakowa została ujęta i wywieziona na roboty do nieznanego jej miasta nad Odrą. Trafiła do raciborskiego Arbeitsamtu, tam początkowo nie chciano brać jej do pracy z uwagi na jej młody wiek i drobną posturę. W końcu trafiła do gospodarstwa Bernarda Warcechy na Kirchenstrasse (ul. Kościelna). Piętnastolatka musiała ciężko pracować, ponad swe wątłe siły na 40 hektarach ziemi, zajmowała się też 12 krowami i 4 końmi. Wiosną Warcecha do pomocy otrzymywał z Arbeitsamtu dziewczyny z innych rejonów Śląska oraz z Uzbekistanu. Władysława traktowana była jako wróg i tania siła robocza. Przysługiwało jej 6 godzin snu, marne jedzenie oraz ubranie, które kupowała jej gospodyni. Za swoją pracę nie otrzymywała wynagrodzenia. Nie miała opieki medycznej, choroba nie wchodziła w grę, spała na strychu, jej pościel stanowiła poduszka z szypuł i derka. Była oznakowana literą „P”, którą musiała nosić naszytą na ubraniu. Mogła i utrzymywała kontakt korespondencyjny ze światem zewnętrznym, pisała np. do swej koleżanki Jadwigi Podeleckiej. Raz w miesiącu zachodził do gospodarzy policjant, który ją kontrolował, a bauerka zdawała mu relację, czy dziewczyna dobrze pracuje i czy czasem Polacy się nie spotykają i czegoś nie knują. Zaraz po zajęciu Raciborza przez Armię Czerwoną Władysława Fiema powróciła do Niepołomic.

Łapanka w Oświęcimiu

Podobnie wyglądał los Józefy Susały, która wpadła w niemieckie ręce w trakcie łapanki w Oświęcimiu. Urodzona w 1928 roku w Oświęcimiu Józefa mieszkała wówczas w Stawach Monowskich, ale traf chciał, że tego feralnego dnia przebywała w odwiedzinach u rodziny, zabrana z ulicy została wywieziona do Ratibor. Trafiła do rodziny o nazwisku Sladek mieszkającej przy Troppauerstr. (ul. Opawska), którzy posiadali duży sklep spożywczy. Tam pracowała ciężko od świtu do nocy, trzynastoletnia dziewczyna starała się jak mogła. Otrzymywała bardzo skromne wyżywienie, suchy chleb z marmoladą lub margaryną i resztki z obiadu rodziny. Za pracę otrzymywała wynagrodzenie w kwocie 7 marek miesięcznie. Traktowana była w zależności od humorów członków rodziny, najgorzej przez starszą córkę, która biła ją i jej dokuczała. Od Sladków młoda Polka została przekazana do dyspozycji Marii Czupke z Ratibor, u której pracowała rok. Była u niej dobrze traktowana, wynagrodzenie wzrosło do 10 marek. Po 12 miesiącach uznano, że nie jest już tam potrzebna i skierowano ją do fabryki. Niemcom coraz bardziej dokuczał brak rąk do pracy, zwłaszcza w przemyśle. Prawdopodobnie trafiła najpierw do zakładu Schondorff Hegenscheidt–Werke w Raciborzu, a następnie do zakładu tej firmy w Ratiborhammer. Tam małoletnia pracowała przy tokarce 12 godzin dziennie i stała się więźniem utworzonego przy fabryce obozu pracy. (O obozach pracy w Kuźni pisaliśmy w nr 23 „NR” br.) Spała w barakach pilnowanych przez Werkschutz, zmilitaryzowaną straż fabryczną. W zakładzie, obok Polaków, do pracy zmuszano Czechów i jeńców Armii Czerwonej. W obozie panowały bardzo trudne warunki, doskwierał głód, było zimno i wilgotno. Koszmar przerwał dopiero koniec wojny. Skutki niewolniczej pracy w ówczesnych Niemczech odbiły się na jej zdrowiu i długo nie pozwoliły o sobie zapomnieć.

W Markowicach

Czternastoletnia Stanisława Ślusarczyk w 1941 roku została wywieziona do Ratibor i pracowała u bauerów Paula i Łucji Sobeczka we wsi Markowice. Nie została wzięta w łapance, ale na roboty przymusowe do Rzeszy została wyznaczona przez sołtysa. Był to kolejny sposób „pozyskiwania” taniej siły roboczej. Mieszkała w Woli Filipowskiej w powiecie chrzanowskim, obok niej z tej miejscowości do Markowic trafili Józef Guczyk i Bronisław Szkółka. Dziewczyna oceniała, że rolnik „był dla niej dobry”, w przeciwieństwie do jego żony, która ją często słownie obrażała. Paul Sobeczka chciał robotnicy płacić, co sankcjonowały nawet przepisy III Rzeszy, ale za każdym razem sprzeciwiała się temu jego żona. Nie kupowano jej ubrania, o które musiała się postarać jej mama, która przywoziła najpotrzebniejsze rzeczy z domu. Ta czternastoletnia dziewczyna była zmuszona ciężko pracować w gospodarstwie rolników, wstawała o 5.00 rano i jej dzień pracy trwał aż do nocy, nawet do godziny 23.00. Do jej głównych obowiązków należało zajmowanie się stajnią oraz pracami polowymi. Mimo tego swoje warunki oceniała jako dobre, w lecie spała w pokoju na strychu, a w zimie mogła kłaść się na spoczynek w kuchni. Nie narzekała na wyżywienie, choć było zapewne skromne, jednak go nie brakowało. Nie była też bita. Zaraz po wkroczeniu Armii Czerwonej wróciła do domu.

Tysiące zmuszonych do pracy

Możemy przyjąć, że wywózki do pracy w Ratibor były zjawiskiem masowym. Do Raciborza kierowani byli przede wszystkim Polacy na podstawie nakazów pracy, a mniejsze lub większe niedobory starano się uzupełnić poprzez łapanki lub komasując jeńców wojennych różnych zresztą narodowości przy poszczególnych zakładach i gospodarstwach. Jeńców kierowano głównie z obozu macierzystego w Lamsdorf (Łambinowic) tworząc mniejsze grupy jenieckie, tzw. komanda robocze. Możemy śmiało założyć, że było to co najmniej kilkanaście tysięcy pracowników przymusowych rozsianych na terenie powiatu raciborskiego. Co warte odnotowania, nie przynosili oni tylko korzyści gospodarce państwowej III Rzeszy wprost ale i pośrednio poprzez prywatne gospodarstwa domowe. Bardzo często ludzie ci nie otrzymali po wojnie satysfakcjonującego zadośćuczynienia za pozbawienie praw, zmuszenie do niewolniczej pracy i wegetacji z dala od swoich rodzin i domów.

Beno Benczew