Sanecznik rodzina, którą nakręca adrenalina

Jedni mówią, że to geny, inni, że po prostu pasja, a oni motoryzację mają we krwi i to od czterech pokoleń. Samochody znają nie tylko od środka, wiedzą też jakie emocje potrafią rozpalać, gdy wciśnie się gaz do dechy.


Wyścigówką na rodzinne wakacje

W Rybniku nikomu nie trzeba tłumaczyć kim był Jan Sanecznik. Współzałożyciela RKM-u i rybnickiego koła Polskiego Związku Motorowego, a także mistrza Polski w wyścigach samochodowych i doświadczonego mechanika znał każdy fan motoryzacji w mieście. – Jako młody człowiek ojciec jeździł na motocyklach, a większość żużlowców stała się później moimi wujkami. Alfred Smoczyk bawił się ze mną klockami i pamiętam, że gdy podczas Mistrzostw Śląska rozleciał się tacie tłok to bracia Dragowie, zdołali go naprawić podczas jednej nocy. Powiedzieli ojcu, że wytrzyma tylko jedne zawody więc je wygrał – wspomina Piotr Sanecznik.

W domu przy placu Wolności w Rybniku funkcjonował warsztat, w którym pan Jan przeprowadzał generalne remonty silników. Miał jeszcze czas na szkolenie kierowców w Polskim Związku Motoryzacyjnym i sędziowanie zawodów żużlowych, na które miał licencję międzynarodową, ale największą pasją nestora rodu były samochody. Najpierw jeździł dwuosobowym bmw 315, w którym w 1953 r. zdobył mistrzostwo Polski. – Odkupiła go od ojca redakcja „Echa Tyskiego”. – Zanim jednak poszedł do sprzedaży, ojciec go pomalował czerwonym lakierem i nakleił z tyłu naklejkę De Lux. BMW takiego modelu nigdy nie miało, ale rzeczoznawca, który przyjechał razem z kupującymi, uznał, że ma przed sobą właśnie model najwyższej klasy, co mojego ojca bardzo rozbawiło, ale nie wyprowadzał go z błędu – opowiada ze śmiechem pan Sanecznik, którego najpiękniejsze wspomnienia wiążą się z kolejnym samochodem taty.

– To było BMW 326 w wersji kabriolet. Pojechaliśmy po nie razem do Namysłowa. Pan, który je sprzedawał był leśniczym i trzymał samochód w stodole zasypany słomą. Udało się go jednak odpalić i dojechać nim do Rybnika – wspomina pan Piotr, który przyznaje, że auto na wszystkich robiło ogromne wrażenie, ale było niepraktyczne. Pamięta wakacje, na które cała rodzina jechała do Jastrzębiej Góry, a miejsca na tylnych siedzeniach było tak mało, że od Gdyni mały Piotruś jechał na stojąco, bo tak mu ścierpły nogi. Sentyment do samochodu jednak został i gdy pan Jan postanowił go sprzedać, jego syn zalewał się rzewnymi łzami. – Ojciec wziął za niego 6 tysięcy złotych, a kupił go narzeczony ciotki. Aż do ich rozstania auto pozostawało w rodzinie, a potem nie wiem jakiego były jego losy – dodaje.

Potem pojawiła się bardziej przystosowana do potrzeb rodziny warszawa. – W Rybniku były w tamtych czasach tylko dwie: jedną miał doktor Bezek, a drugą tata. Kupił ją pod Wodzisławiem od ojca jednego ze swych uczniów – opowiada pan Piotr, którego pierwszym samochodem był niemiecki DKW. – Tato się ze mnie nabijał, że to skrót od dykta, klej i woda. Karoseria była rzeczywiście z dykty, błotniki metalowe, a maska na stalowej ramie. To był samochód przedwojenny, więc wkrótce zamieniłem go na inny – tłumaczy mechanik.

Z gruby do kanału

Pan Jan uwielbiał wyścigi, ale syna szybko i skutecznie zniechęcił do tego hobby. – Po maturze trafiłem do RKM-u, gdzie trenował mnie wychowanek ojca – Joachim Maj. Jak się o tym tato dowiedział to do niego poszedł i zagroził: Chimek, jak mi jeszcze raz weźmiesz chłopaka na trening, to nie masz prawa wejść na moje podwórko. I tak się skończyła moja kariera żużlowca, a na sport samochodowy byłem wtedy za biedny – opowiada pan Piotr, który skończył Technikum Budowy Maszyn Górniczych w Rybniku i po maturze znalazł pracę na kopalni „Ignacy” jako sztygar.

Wszystko zmieniło się gdy ojciec zaproponował mu przejęcie warsztatu. – Pamiętam tę rozmowę jak dziś. Siedzieliśmy w kuchni, a tato mówi: chciałbym, żeby miał kto przejąć po mnie ten warsztat. A ja na to: to może ja? I od razu moją ofertę przyjął – wspomina pan Piotr. Nie chcąc zawieść ojca, nocami pracował na kopalni, a w dzień w warsztacie. Wytrzymał tak trzy miesiące, a gdy tato zobaczył, jak schudł, to kazał mu wybierać i w ten sposób w 1972 r. zajął się mechaniką samochodową. – Uczyłem się u ojca, który był surowym, ale dobrym nauczycielem. Pracowałem z nim zaledwie pół roku, gdyż niespodziewanie zmarł mając zaledwie 55 lat. W tym czasie budowałem dom w Rydułtowach, gdzie postanowiłem postawić również zakład – wyjaśnia pan Sanecznik.

Najpierw pan Piotr uruchomił warsztat, w którym zaczął pracę w 1975 r. Dom kończył popołudniami, przy pomocy teścia i reszty rodziny. – Wśród samochodów, którymi się wtedy zajmowałem były przede wszystkim żuki, warszawy i syreny. Przez pewien czas byłem też sekcyjnym w Cechu Rzemieślników, a gdy nadarzyła się okazja pojechałem do Niemiec, by się czegoś nauczyć i podejrzeć nowinki techniczne – wspomina pan Piotr i dodaje, że najmłodszy brat jego mamy, który był tylko kilka lat starszy od niego, prowadził w Dusseldorfie warsztat samochodowy. – Dzięki tym wyjazdom, jako jeden z pierwszych, jeszcze przed Polmozbytem, wprowadziłem w rzemieślniczych warsztatach podnośniki i przywiozłem pierwszy komputer Atari, na którym zacząłem tworzyć bazę klientów.

Ale gdy zobaczyłem jak powinien wyglądać profesjonalny warsztat, miałem ochotę zburzyć swój i zacząć stawiać wszystko od nowa – mówi dziś ze śmiechem pan Piotr i gdy tylko sobie o tym przypomni to się denerwuje. Przyznaje jednak, że gdyby chciał narzekać na tamte czasy, to musiałby zgrzeszyć. – Trzeba było tylko uważać na zielone światło dla rzemiosła, bo jak tylko człowiek wysunął nogę do przodu, to już migało żółte – podsumowuje pan Sanecznik.

Najważniejsza jest zgrana drużyna

Pan Tomasz w warsztacie swego ojca Piotra spędził właściwie całe dzieciństwo. Nic więc dziwnego, że wybrał Zespół Szkół Mechanicznych w Rybniku, najpierw ucząc się w szkole zawodowej, a potem zaocznie w technikum. Pomyślnie zdał egzaminy czeladnicze i mistrzowskie, a rodzinną firmę przejął w 1995 r. – Zaczynałem jak wszyscy uczniowie od miotły, bo porządek to pierwsza rzecz, o której trzeba w warsztacie pamiętać, a kończyłem na nauce zawodu. Na początku w firmie pracował ojciec, ja i siostra Anna, która po pewnym czasie postanowiła wrócić do swojego zawodu – jest laborantką – tłumaczy pan Tomek. Stąd też skrót w nazwie firmy zaczynający się od pierwszych liter imion – P.T.A. Sanecznik. Dziś rodzinny warsztat prowadzi razem z żoną Judytą, córką Joanną oraz starszym synem Tomaszem Juniorem, młodszy Paweł jeszcze się uczy.

Pierwszy samochód, fiata 126 p, pan Tomek dostał od ojca mając 16 lat. Na następne zarobił już sam, ale dopiero mając własną rodzinę połknął bakcyla wyścigów i miał to szczęście, że jego żona razem z nim podziela tę pasję. Stanowią zgraną drużynę, bo pani Judyta towarzyszy mu podczas rajdów jako pilot. Uczestniczą w nich od ponad 10 lat, często biorąc udział w zawodach, które organizuje Automobil Klub Ślązak z Rydułtów. – Pierwszy raz wystartowałem w samochodzie szwagra, fiacie seicento, którym jechałem razem z siostrą. Później bakcyla załapała moja żona i tak zostało do dzisiaj. Jeździliśmy samochodem suzuki swift, którym teraz ściga się nasz starszy syn. Potem był peugeot 206, a teraz honda. Młodszy syn Paweł może się na razie ścigać w komputerze, bo nie ma jeszcze prawa jazdy, ale ponieważ skończył 17 lat, towarzyszy bratu w wyścigach jako pilot. – Podczas rajdu nic nas nie może zaskoczyć, dlatego przed każdym startem dokładnie przygotowujemy swoje samochody. Jestem mechanikiem, więc jak sobie przeliczę, ile mnie każda naprawa będzie kosztowała, od razu jadę spokojniej – wyjaśnia pan Tomasz, a jego żona dodaje ze śmiechem, że tak wcale nie jest, bo „zasuwa”. – Podczas rajdu nie ma czasu na strach. Trzeba pilnować drogi i opisu, żeby bezpiecznie dotrzeć do mety, a pasję do wyścigów wszyscy w tej rodzinie mają we krwi, więc nikt się z niej nie musi tłumaczyć. – Syn radzi sobie już coraz lepiej. Niedługo prześcignie ojca – mówi pani Judyta.

Dziadek Piotr jest dumny z obu wnuków, którzy pomagają też w rodzinnym warsztacie. – Wielu rzemieślników zazdrości mi tego, że moje dzieci kontynuują rodzinne tradycje. Pytają mnie często, jak to Piotr potrafiłeś zrobić? A ja w życiu wiele przeszedłem. Po szczęśliwym wczesnym dzieciństwie, nadeszły dla mnie złe czasy. Mieszkałem w domu dziecka, gdzie zostawiła mnie mama i w rodzinie zastępczej, więc potrafię docenić ile znaczy rodzina, ale zrozumiałem to dopiero gdy poznałem żonę i teściów. Nauczyłem się od nich serdeczności, którą przekazałem dzieciom. I nic nie daje mi większej satysfakcji niż myśl, że wszystkich ich mam przy sobie. To jest dopiero adrenalina – podsumowuje pan Piotr.

Katarzyna Gruchot