Racibórz utracony, Racibórz odzyskany

Pierwszą perkusję zrobił z garnków, pokrywek i wanienki. Z krzyża nad domowym kominkiem spogląda Chrystus, którego sam namalował. Na werandzie można wygodnie rozeprzeć się na kanapie, którą zrobił z europalet. Widać stamtąd ogródek i wbitą w ziemię tabliczkę „Achtung minen”. Wieczorami ślęczy nad starymi mapami Raciborza. A zupełnie niedawno dał się poznać szerszej publiczności jako twórca wystawy „Plomby pamięci”, w której połączył Racibórz miniony z Raciborzem współczesnym. Z Bartłomiejem Mielnikiem, niepospolitym twórcą z Raciborza o historii, muzyce i malarstwie rozmawia Wojtek Żołneczko.


dsc_9342

– Jesteś kojarzony raczej ze sceną muzyczną i malarstwem. Skąd to nagłe zainteresowanie historią?
– Wielu ludzi ostatnio się dziwi i mówi: kurde, że ty się tak interesujesz historią! Ale ja historią – szeroko pojętą oraz Raciborza – interesuję się „od łebka”. Tylko, że tego nie widać. Jak się gra w zespole muzycznym, to ludzie przychodzą na koncert i widzą to. A jak siedzisz w domu i czytasz książki, przeglądasz mapy, poszukujesz informacji, to oprócz mojej żony i dzieci nikt tego nie widzi. Także to zamiłowanie historią było u mnie zawsze, tylko ostatnio spotkaliśmy się ze znajomymi i stwierdziliśmy, że możemy w tym temacie działać wspólnie. Tak powstało Stowarzyszenie Odra 1945.

– Wystawa „Plomby pamięci” to głównie Twoje dzieło, ale przecież tej wystawy miało w ogóle nie być. Myślałeś o wykonaniu aplikacji…
– To miała być aplikacja komputerowa – przesuwasz w lewo i masz zdjęcie współczesne, przesuwasz w prawo i masz stare zdjęcie. Pracowałem nad tym dwa miesiące na bazie dawnych fotografii, które można znaleźć w internecie, ale czegoś mi w tym brakowało. Potem zrobiłem kilka prac tą techniką i zobaczyłem, że to jest bomba.

– Spotkanie przeszłości z teraźniejszością w jednym kolażu…
– Połączenie dwóch światów. Ta wystawa wbrew pozorom nie jest kierowana do historyków, bo oni te wszystkie stare zdjęcia znają. Zależało mi na tym, żeby dotrzeć do tych ludzi, którzy nie znają przedwojennego Raciborza, dla których jest to swego rodzaju „bajkowy świat”. Bo te kamienice przy ulicy Drzymały ze starych pocztówek to jest właśnie taki bajkowy świat. Patrząc na blok z PRL-u jest to trudne do wyobrażenia, że kiedyś stały tam tak piękne budynki.

– Przygotowanie wystawy zajęło Ci kilka miesięcy. Co było najbardziej czasochłonne?
– 27 prac, które złożyły się na wystawę przygotowywałem przez 3 miesiące, wcześniej przez 2 miesiące pracowałem nad aplikacją. Ale już jesienią ubiegłego roku robiłem pierwsze przymiarki, wykonywałem zdjęcia, ale… Drzewa były pozbawione liści, wszystko wychodziło szare, dlatego postanowiłem poczekać do wiosny – lata. Jednak najwięcej czasu zajmowało ustawienie się dokładnie w tym samym miejscu, w którym zdjęcie wykonywał fotograf sprzed stu lat. Na pierwszy rzut oka wychodziło dobrze, ale po powrocie do domu nic się nie zgadzało. Później okazywało się, że dokładnie w tym samym miejscu stać nie mogę, bo Ci fotografowie kiedyś korzystali chyba z innych obiektywów, musiałem odchodzić dalej, co nie zawsze było możliwe, bo przeszkadzało drzewo, albo ogródek piwny. Ratowała mnie zachowana zabudowa, np. wieża kościoła farnego oraz… krawężniki.

– Krawężniki?
– Tak, wydaje mi się, że gdy po wojnie rozbierano Racibórz, aby pomóc w odbudowie Warszawy, raczej ograniczono się do cegły, nie wyrywano krawężników. Na większości starych zdjęć krawężniki są identyczne z tymi współczesnymi, mają taki sam łuk, taki sam kąt. To były punkty odniesienia, które mnie ratowały.

– Do scalenia tego przydały się Twoje umiejętności grafika. Wiem, że to nie pierwszy raz, gdy zaprezentowałeś je szerszeniu gronu odbiorców…
– Razem z Adamem Szramowskim z zespołu 3,2%UHT malowaliśmy wnętrza Przystanku Kulturalnego Koniec Świata. Wygrałem też konkurs na zaprojektowanie okładki płyty zespołu Cree (zespół założony przez Jacka Balcara, obecnego wokalistę grupy Dżem – red.). Ja w nim nie chciałem startować, ale ktoś pokazał mi w internecie propozycje okładek, jakie tam wpłynęły. To były „średniachy” i pomyślałem, że zrobię swoją. Poświęciłem na to jeden wieczór, a po jakimś czasie konkurs rozstrzygnięto i wygrałem.

dsc_9244

– Twoje zainteresowania, również estetyczne, to spory rozrzut. Mówimy tu o historii, ale też o malarstwie, fantastycznym i popkulturowym…
– To wszystko jest mój świat. Świat muzyki, świat historii, świat plastyki. Choć grafiką zajmuję się zawodowo – w ten sposób zarabiam na życie. Ale to też jest moja pasja. Kiedyś po prostu zdałem sobie sprawę, że nie wyżyję z malowania obrazów, chciałem to jakoś połączyć z zarobkami, dlatego zostałem grafikiem. Należę do tych szczęściarzy, który pasję połączyli z pracą. To jest bomba w torcie.

– Wiem po sobie, że to jest też trochę niebezpieczne – granica między pracą a pasją, czyli czasem wolnym zaciera się…
– Może i tak, ale ja już tak mam. Na drugi dzień po wernisażu wystawy („Plomby pamięci – red.) wracałem z pracy i myślałem: Co ja teraz będę robił? Ale jako stowarzyszenie mamy bardzo ambitne plany i kilka tematów, które chcemy poruszyć. Bo to wcale nie jest tak, że w działce historii lokalnej wszystko zostało już powiedziane.

– Jakie to tematy?
– Jeszcze w tym roku chcemy postawić tablicę informacyjną przy cmentarzu cholerycznym na Ostrogu. Udało nam się zdobyć zdjęcia tego cmentarza, informacje o nim, jesteśmy już po pierwszych rozmowach z Urzędem Miasta, bo to ich teren, szukamy sponsora na tablicę. Treść, którą opublikujemy na tablicy, skonsultujemy jeszcze z muzeum, aby rozstrzygnąć, kiedy miała miejsce epidemia cholery, po której powstał cmentarz.

14393262_1111345932236590_1546198000_o-1

– Kiedy to było? Gdzie ten cmentarz się znajdował?
– Przy ul. Mikołowskiej na Ostrogu. Tam stoi teraz krzyż, który ludzie, nawet mieszkańcy Ostroga, biorą za zwykły przydrożny krzyż. Ja też tak myślałem. Za chłopaka biegaliśmy po tym polu, nie wiedzieliśmy, że tam kiedyś był cmentarz. A jego powstanie wiąże się bezpośrednio z epidemią cholery z 1831 lub 1832 roku.

– Coś jeszcze chodzi Wam po głowach?
– Tak, mamy jeszcze na tapecie temat dawnych tarczy zegarowych z budynku obecnego muzeum, do których udało nam się dotrzeć, a także uporządkowanie fortyfikacji w Raciborzu i okolicach.

– Coś mi się wydaje, że szeregi Waszego Stowarzyszenia będą coraz liczniejsze…
– Jesteśmy otwarci na nowych członków, ale też nie chodzi nam o to, żeby mieć drużynę harcerzy, których będę pilnować. Mam dwójkę małych dzieci do pilnowania i to mi wystarczy. Można się zapisać, ale od razu mówię, że chodzi nam o konkretnych ludzi, którzy poświęcą swój czas na mozolne badanie lokalnej historii.

dsc_9262

– Do malarstwa już Cię tak nie ciągnie?
– Malowanie jest trudniejsze, odkąd pojawiły się dzieci. Wystarczy wyciągnąć farby i zaraz wszystko jest kolorowe. Mniej też mam czasu na grafikę warsztatową – linoryty i miedzioryty, które uwielbiam. To nie są prace, które można robić z dziećmi. Ale to nadal jest moja pasja, w której czuję się wolny. Nie muszę odwzorowywać rzeczywistości, nie przejmuję się tym, że coś będzie za trudne do zrozumienia dla odbiorcy. Ta moja twórczość jest bardzo intymna, to nie jest to samo co zaprojektowanie plakatu, czy logotypu dla klienta. To jak z muzyką – dopóki nie żyjesz z grania, możesz pozwolić sobie na co chcesz, ale jeśli to staje się Twoim źródłem utrzymania, to musisz zacząć myśleć o tym, że płyta musi się sprzedać, wydawca powie Ci, żebyś zagrał delikatniej, bo to się nie sprzeda itd.

dsc_9392

– Czy gdy grałeś w zespołach, myśleliście o tym, żeby zacząć żyć z muzyki?
– Był taki moment, kiedy grałem w zespole 3,2%UHT. Wysłaliśmy piosenkę „Międzywiersz” na Vena Music Festiwal, gdzie można było głosować na piosenki, nie znając nazwy wykonawcy. Tam byli amatorzy i zawodowcy. My załapaliśmy się jako amatorzy z kilku tysięcy do pierwszej setki, a potem do pierwszej dziesiątki. Zagraliśmy na festiwalu i zajęliśmy najgorsze drugie miejsce. Najgorsze, bo nagrodą za pierwsze były pieniądze na wydanie płyty. Ale niedługo potem zgłosiło się do nas Sony EMI z propozycją wydania płyty i to zrobiliśmy. To był taki moment, kiedy graliśmy dużo koncertów, mieliśmy wiele zapytań i mogliśmy wskoczyć na ogólnopolską scenę. Wszystko wskazywało na to, że tak będzie, ale wtedy odszedł jeden z członków zespołu i wszystko zostało zawieszone.

– Nie żałujesz?
– Wręcz przeciwnie. Traktuję to jako jeden z wielu ciekawych elementów mojego życia. Mam piękne dzieci, żonę, kładę się spać z ciekawością następnego dnia.

– Śpisz na werandzie, a w wolnych chwilach uprawiasz ogródek…
– Ogródek to jest nasza wspólna działka, moja i Gosi. Nie jest to coś co nas utrzymuje i dobrze, bo pewnie szybko umarlibyśmy z głodu, ale jest naturalny, bez chemii, no i to czysta przyjemność po ośmiu godzinach siedzenia przed komputerem zebrać marchewki i pozbierać jabłka. Jakbym zamiast tego miał oglądać telewizję, to chyba w głowę bym sobie strzelił.

– Nie usłyszymy już Bartka Mielnika grającego na garach?
– Zawiesiliśmy działalność 3,2%UHT, to samo jest z The Band of Endless Noise, ale nic nie jest powiedziane. Za jakiś czas może przyjść impuls, wena, spotkamy się, będziemy znowu grać i będzie dobrze. Jak się jest pasjonatem, to gra się kiedy chce. Pewnie inaczej by było, gdybyśmy grali zawodowo.

– Złośliwi mówią, że na perkusji gra ten, który ani nie potrafi śpiewać, ani grać na gitarze. Skąd wzięło się u Ciebie zainteresowanie grą na tym instrumencie?
– Moi braci grali na gitarach, ale nie uczyli mnie tego, nie pokazywali jak to się robi. Podpatrywałem i dziś potrafię coś zagrać, ale ta moja gra na gitarze jest taka… „oryginalna”. Prawda jest taka, że zawsze musiałem być inny, a że wtedy nie miałem pieniędzy nawet na pałeczki, to pierwszą perkusję zrobiłem z garnków, pokrywek i wanienki. A pałeczki wystrugałem z listewek.

– Widać to wystarczyło, żeby pierwszy raz zagrać na prawdziwej perkusji od razu przed publicznością…
– To były punkowe czasy. Miałem kumpli z kapeli WZW, Wirusowe Zapalenie Wątroby. Przyszedłem na ich koncert do Klubu Pod Zegarem w Baborowie. Ich perkusista zaniemógł i podszedł do mnie Biedrona, wokalista. Mówi: Bartek, ty jesteś perkusistą, zagrasz z nami, punk rock, do przodu! Na szczęście wszystkie piosenki były prawie takie same i jakoś to wyszło, punk rock. Ale zakwasy czułem jeszcze przez miesiąc… Później dowiedział się o mnie taki facet, który mieszkał w Dzierżysławiu i miał dużo instrumentów. Ja wtedy też tam mieszkałem. Powiedział, że mogę grać na jego perkusji i że oddam, jak kupię sobie swoją. Takie był początki.

dsc_9238

– Później było coraz lepiej. Wspominałeś, że wydaliście płytę jako 3,2%UHT. Ale to chyba nie wszystko?
– The Band of Endless Noise wydał kilka płyt. Ja do nich dołączyłem przy trzeciej czy czwartej. To też są dobre historie. Ostatnią płytę, Blue Nun, masterował nam (mastering to końcowy etap produkcji materiału muzycznego, podczas którego nadaje się jej ostateczne brzmienie – red.) Bob Weston. To jest facet, który robił to samo dla Nirvany. Płytę nagraliśmy w Raciborzu, Warszawie i Berlinie, a potem wysłaliśmy to do Nowego Jorku. To była i jest muzyka niszowa, ale z tego co wiem, można na nią natrafić w środowiskach koneserów na całym świecie.

– Dobrze. Podsumujmy. Nie chciałbyś zarabiać na życie malując obrazów, nie chciałbyś robić tego grając koncerty. Czy w takim razie wyobrażasz sobie siebie robiącego coś jeszcze innego?
– To nie jest tak, że od zawsze zajmuję się sztuką i grafiką. Pracowałem na taśmie w fabryce, pracowałem na budowie, więc wiem jak to wszystko wygląda. Wiem, że gdybym znalazł się w takiej sytuacji, to sobie poradzę, ale mam nadzieję, że życie mi tego oszczędzi i nie będę musiał do tego wracać.

– A czy wrócisz jeszcze do „Plomb pamięci”?
Już przy pracy nad tą wystawą zdałem sobie sprawę, jak wiele jest jeszcze do zrobienia. Powiedziałem sobie wtedy, że to nie może być koniec. Kolekcja pocztówek pana Henryka Sowika, z której korzystałem liczy 2000 sztuk… To jest dopiero początek tego, co będę robił.

Wojtek Żołneczko