Mogę zagrać nawet odkurzacz. Wywiad z aktorem Januszem Majewskim

W Radlinie powstało Radlińskie Studio Teatralne. – W jednym z artykułów przeczytałem, że przed wojną w Radlinie każda dzielnica miała swój teatr. Mało z butów nie wypadłem! Więc gdyby teraz teatru nie było, to wybuchłby skandal – mówi Janusz Majewski, człowiek teatru i estrady w Miejskim Ośrodku Kultury.


Janusz Majewski – aktor, reżyser, pedagog artystyczny, konferansjer, juror, jazzman i można by jeszcze długo wymieniać. Obecnie pracownik Miejskiego Ośrodka Kultury w Radlinie, gdzie zajmuje się Pracownią Teatru i Estrady. Prowadzi Radlińskie Studio Teatralne oraz Młodzieżowy Teatr Zwierciadło

Dowiedziałam się, że doskonale naśladuje pan słynne głosy. Czyj najlepiej?
Tu mnie pani zaskoczyła. Faktycznie, przez szereg lat zajmowałem się parodią na scenie estradowej. Kiedy jechałem do danego państwa na trasę koncertową, zawsze starałem się „zrobić” popularną w kraju gospodarzy postać. To była atrakcja. Na przykład podczas pierwszej wizyty w ówczesnej Czechosłowacji parodiowałem Karela Gotta. Nieskromnie powiem, że tych postaci aktorów piosenkarzy i piosenkarek było bardzo dużo. Ale przyznam, że później, podczas gry aktorskiej, to utrudniało odnalezienie swojej intonacji i swojego brzmienia.

Właśnie, bo pan jest aktorem, reżyserem, parodystą, pedagogiem, jazzmanem… Można długo wymieniać.
Nie określam się jedną postacią. Od 45 lat pracuję na scenie. Wywodzę się z rodziny artystycznej. Pewne predyspozycje miałem od dzieciństwa. Podobno już w przedszkolu ustawiałem taboret, brałem pluszowe zajączki oraz pieski, i grałem przed pozostałymi dziećmi. Natomiast w dorosłym życiu podpatrywałem wybitnych aktorów i uczyłem się. Chociaż przyznam, że prędzej zajmowałem się reżyserią, niż grą. Pierwszy spektakl, a była to „Moralność pani Dulskiej”, wyreżyserowałem mając 19 lat. Ale wie pani co? Ja nie lubię o sobie mówić.

Więc przejdźmy do tematu, z powodu którego się spotkaliśmy. W Miejskim Ośrodku Kultury w Radlinie powstało Radlińskie Studio Teatralne. Dotychczas, a konkretnie od 2002 roku, funkcjonowało pod nazwą Saloniku Słowa i Muzyki. Jednak, jak pan podkreśla, nadszedł czas na zmianę. Dlaczego?
Z kilku powodów. Po pierwsze. W 1972 roku założyłem w Rybniku Studio Teatralne. I od tamtego czasu ta nazwa zawsze mi towarzyszyła, była we mnie. Postanowiłem wskrzesić ją w Radlinie. Po drugie – z powodu wykonawców. Nazwa „Salonik” była skromna, chociaż zarazem szerokokątna. Mogliśmy prezentować pod nią różne kategorie teatru: od teatru kameralnego, teatru poezji, monodramu czy sceny kabaretowej. Później przeszliśmy do form pełnospektaklowych ponieważ stwierdziłem, że szkoda, by moi wykonawcy realizowali wyłącznie programy typu kameralnego. Uznałem, że jako miasto powinniśmy mieć swój teatr repertuarowy, czyli bardzo powszechny i publiczny. Tym bardziej, że mamy znakomite warunki sceniczne. Zmiana nie wynikała więc z wygórowanej ambicji. Po prostu stwierdziłem, że jeżeli to, co robimy, ma całkiem dobry poziom wykonawczy, to taka nazwa jest całkiem dobra. Chciałbym też dodać, że w Miejskim Ośrodku Kultury działa również Młodzieżowy Teatr „Zwierciadło”, który wystawia spektakle dla dzieci i młodzieży.

A kogo skupia Radlińskie Studio Teatralne, a wcześniej Salonik?
Młodzież licealną, studentów, osoby po studiach, już pracujące. Kiedyś powiedziałem do jednej z wykonawczyń: „Słuchaj, od jakiegoś czasu grasz w Radlinie. Wyobraź sobie, że któraś z młodych osób przychodzących na nasze spektakle rozpocznie studia na uczelni humanistycznej i zostanie zapytana o swoją edukację teatralną. I ta młoda osoba odpowie swojej pani profesor, że pochodzi z małej miejscowości o nazwie Radlin, w której były dwa teatry. I że przychodziła na spektakle, bo to były teatry jej dzieciństwa. A dopiero teraz, kiedy studiuje, będzie miała okazje poznać inne”. Wtedy ta wykonawczyni uświadomiła sobie, jaka to wielka odpowiedzialność. Że to nie zabawa w teatr.

Jak wyglądają wasze zajęcia?
Pracujemy nad wszystkim: nad dykcją, emisją, artykulacją, warunkami fizycznymi. Więc to nie li tylko przygotowanie spektaklu, a mała akademia teatralna. Zespół jest wielopokoleniowy. To przede wszystkim fanatycy teatralni. Gdy zobaczyli, ile będę od nich wymagał, bardzo im się spodobało, że aż tyle. Czasami, kiedy pracują nad rolą, potrafią zadzwonić w nocy i zapytać „Panie Januszu, a co z tym zdaniem?”. I to jest normalne! Oni tym żyją. Powtarzam im, że aktor cały czas musi ćwiczyć. Tak jak pianista. Choćby wygrał największy konkurs pianistyczny, i tak musi.

Słyszałam, że o panu mówi się „tatuś”, że ma pan ojcowski stosunek do podopiecznych.
To wielki komplement dla mnie, bo rzeczywiście traktuję ich bardzo rodzinnie. Zdarza się, że zwracają się do mnie ze swoimi problemami. Cenię sobie, jeśli mają do mnie zaufanie. Tym bardziej, że teatr jest bardzo intymnym miejscem. Czasami ci młodzi ludzie muszą na przykład pocałować się na scenie. Moją rolą jest wyjaśnienie im, że powinni być taką grupa, że ten pocałunek nie będzie elementem wewnętrznego erotyzmu, a tylko środkiem technicznym, który jest bardzo istotny. Staram się nauczyć ich tego wszystkiego, czego mnie nauczono. Sam miałem cudownych mentorów. Zależy mi też, by nasz teatr był teatrem anegdotycznym. Przekazuję im piękne anegdoty, uczę tych młodych ludzi historii teatru polskiego, namawiam, by czytali książki.

Lepiej, gdy aktorzy są urodziwi? Czy uroda przeszkadza?
Naprawdę nie uroda jest istotna w teatrze. Prawdziwy aktor zagra nawet odkurzacz. Ja mówię, że przy mojej urodzie jestem amantem charakterystycznym. Aktor nie ma być ładny, tylko charakterystyczny. Jeżeli nieżyjąca Krystyna Feldman zagrała Nikifora, nikt nie patrzył, że to kobieta. A aktor Roman Kłosowski? Jaką on ma posturę? A jakim jest wybitnym aktorem! Bo aktor ma być jak kostka plasteliny. Raz zagra bohatera z „Mizantropa”, a za chwilę Konrada z „Dziadów”.

Pan jest zwolennikiem jakiego teatru – klasycznego, współczesnego, awangardy?
Jestem reprezentantem starej szkoły teatralnej, wychowanym na wybitnych inscenizacjach, wspaniałych aktorach. Jestem niepoprawnym klasykiem. Człowiekiem, który w teatrze wierzy głównie w słowo. Słowo jest wykładnią wszystkiego w teatrze, dlatego należy je tak bardzo szanować. Do tej pory nie zrobiłem jednak nic z największego, najtrudniejszego repertuaru dramatycznego. Dlaczego? Właśnie z szacunku dla niego, bo teatru nie można robić na niby. Trzeba mieć pewną pokorę. Pamiętam, że na początku lat 70. padło hasło, że każda polonistka ma być reżyserką. I powstawały koszmarne wydarzenia, bo nie każdy chce i umie. Ja staram się pokazywać spektakle nieznane. Chociażby dlatego, żeby widz je poznał. Zawsze są one przygotowane solidnie i profesjonalnie. Bo teatr ma swoją dyscyplinę, etykę i estetykę. Proszę wziąć pod uwagę te wszystkie celebryckie gwiazdeczki. One nieraz mają większe gaże niż wybitnie grający pan profesor akademii teatralnej.

Wasze spektakle to praca zwieńczona hektolitrami potu. Wystawiacie sztuki w Radlinie, podejrzewam więc, że najczęściej spotykacie się z pozytywnymi opiniami. W jaki sposób patrzycie krytycznie na to, co przygotowujecie?
Będę szczery. Do tej pory nie usłyszałem ani jednej negatywnej opinii z zewnątrz na to, co robimy. Acz my sami robimy sobie pewnego rodzaju rachunki sumienia. Bo aktor zawsze zadowolony jest narcyzem. Natomiast istnieje też pewien próg pozytywnego zarozumialstwa u aktora. To zarozumialstwo daje mu energię i świadomość, że jeżeli przez całe życie będzie się tylko korektował, to niestety ale nie będzie umiał być aktorem skupionym. My, jako grupa, z jednej strony robimy więc autokorekty, ale z drugiej strony mamy znakomitego widza, który ma do nas zaufanie. A my tego zaufania nie wykorzystujemy, staramy się, by wszystko przygotować solidnie. Od szeregu lat naszą scenografką i kostiumologiem jest niezastąpiona Wiesława Sobczak-Skaba.

Jaka jest obecnie sytuacja Radlina jeśli chodzi o sferę kulturalną?
Goethe powiedział kiedyś, że „tam gdzie my, tam sztuka”. Radlin ma znakomitą scenę, świetną akustykę. Więc jak tego nie wykorzystywać? Jeżeli ja tu jestem i zajmuję się teatrem, to moim zadaniem jest, by w Radlinie teatr był. Poza tym Radlin to miasto. A teatr jest dopełnieniem pewnych walorów kulturotwórczych miasta. Spotykam się z opiniami: „Panie Januszu, przepraszam, ale to niesamowite, że pan potrafi tego zdolnego człowieka tak pokierować, że zagra jak aktor”. No nie ma lepszego komplementu! W jednym z artykułów przeczytałem, że przed wojną w Radlinie każda dzielnica miała swój teatr. Mało z butów nie wypadłem! Więc gdyby teraz teatru nie było, to wybuchłby skandal.

Pan był dyrektorem Miejskiego Ośrodka Kultury w Radlinie. Nie tęskni pan?
W sumie szefowałem tu i w jeszcze innym mieście przez 15 lat. I nie tęsknię. Bo to co robię, to moje miejsce. Kiedyś był potrzebny artysta-dyrektor, teraz menadżer-dyrektor, który tworzy warunki do tego, by tacy jak ja mogli tworzyć teatr.

Rozmawiała: Magdalena Kulok