Szukają czarnego złota

Praca zbieraczy odbywa się na górze zwałowiska

Każdego ranka zbieracze ciągną w górę zwałowisk, aby zebrać to, czym pogardziła kopalnia. Chwilę potem zaczyna się stukot młotków rozbijających bryły porzuconego węgla.


Po 5.00 pierwszy na miejscu jest Batumi. Koledzy nazwali go tak lata temu. Spracowana twarz, przygarbiona sylwetka. Kiedyś pracował w firmie górniczej. Robota się skończyła, więc przyszedł na hałdę. I tak tu zbiera. Zbiera i stuka. Obok niego leży rower i kawał gąbki. Przy jej pomocy opali później kable, bo gąbka dobrze się pali. Oczywiście jeśli znajdzie się coś w izolacji. – Z izolacją na skupie nie przyjmą – mówi i znika na chwilę w betonowym kanale. Wychodzi z pustymi rękami. Na węglowym pustkowiu gąbka to rarytas, więc lepiej ją schować.

Patent po pomidorach

Poranna rosa nad Jankowicami sprawia, że barwy zwałowiska są intensywniejsze. Na tyle, na ile czerń potrafi być jeszcze czarniejsza. Brak kolorów uderza tu najbardziej. Wszystkie maszyny i budynki pokryte są równomiernie warstwą węglowego pyłu i błota z płuczki, którą ciężarówki spod kolejowej rampy wywożą na szczyt zwałowiska. Kierowcy ciężarówek nie włączają nawet świateł, bo reflektory już dawno zginęły pod brudem. Od tego tła ledwo odcinają się tylko przybrudzone, pomarańczowe kamizelki zbieraczy.

W tej scenerii zwykła biel bibuły papierosa wygląda jak nierzeczywista. Gdzie go uchował? Wszechobecny pył już dawno dostał się do najgłębszej kieszeni jego kurtki. – Trzeba sobie radzić – cedzi z petem w ustach Leszek, który niepostrzeżenie do nas dołączył. Mrużąc oczy od pierwszego niebieskawego dymu wyjmuje z torby ponownie papierośnicę, którą przed chwilą przegapiłem. Papierośnicy Leszka niestraszny pył i woda. Przeszłaby niejedną próbę szczelności i dostałaby na to odpowiedni certyfikat. Jednak nikt nie bada przecież pod tym kątem słoiczka po przecierze pomidorowym z Pudliszek. To właśnie patent, jak mawia Leszek. Teraz dopiero bliżej przyglądam się jego ekwipunkowi. Jest młotek, obcęgi – to oczywiste. Ale Leszek fedrując na powierzchni przed świtem musi sobie oświetlać dłonie. Teraz na szyi, na pasku zrobionym z dętki, wisi mu podobna do górniczej lampka. Leszek szuka węgla, ale sporo go ma na niepranej od dawna odzieży. Wygląda biednie, ale już teraz wiem, że jest lepiej przygotowany do dnia niż ja. Czyste rzeczy? Założy je w domu, gdy wróci z hałdy. Stoję więc obok w czystym ubraniu, chłonąc spojrzenia politowania. Tylko po co mu ten rower?

Zęby w ścianie

– Metal na zwale znajdziesz lub nie, a węgiel jest zawsze. Ta czerń to właśnie węgiel, tylko trzeba go umieć znaleźć – uczy mnie mój rozmówca puszczając obłok tytoniowego dymu przy naciąganiu na umorusaną kurtkę pomarańczowej kamizelki. – Bez kamizelki kierownik goni – zapamiętuję radę numer dwa. W odblaskowym kubraczku wygląda jak wielki strateg. Stojąc na kopczyku i kopcąc jak pracujące za nami diesle, od prawa do lewa, lustruje wielką przestrzeń zwałowiska. – Bo widzisz przyjacielu, od czasu gdy na grubie zamontowali czujniki metalu, mało co z dołu metalowego wyjeżdża. Czasem, jak tu, trafi się obejma czy ząb – mówi prezentując podłużny przedmiot. Czyści niepozorny stożek rękawem, sądząc po kolorze, zawsze lewym. Kombajn zęby traci gryząc ścianę na przodku. Część z nich z węglem wyjedzie na powierzchnię i trafi do parcianej torby Batumiego. Solidny kęs metalu wystaje z zaciśniętej pięści dorosłego mężczyzny. Szybki zarobek. – Piątka jak nic w skupie, nie trzeba ważyć – rzuca zadowolony. Znalezisko szybko chowa się przed promieniami wschodzącego nad hałdą słońca w torbie zbieracza. Metaliczny odgłos z jej dna świadczy, że to dobry dzień.

Na szybie VI też zbierają

Kiedy tak stoimy dojeżdża Hanys. Były górnik z niemałą emeryturą. Też zbiera. Na zwałowisku coraz większy ruch. Do stojących w rządku ciężarówek schodzą się kierowcy. Każdy z termosem pod pachą. W kabinie kopcącej wywrotki spędzą cały dzień wywożąc spod kolejowej rampy na szczyt hałdy tony skał. Zbieracze wiedzą, że do skał przyczepiony jest najlepszy węgiel. Batumi i Hanys są chwilowo myślami gdzie indziej. Obaj patrzą w kierunku kopalni Jankowice. Na bocznicy widać sznur wagonów załadowanych odpadami z kopalni. Teraz loteria – pojedzie do nas czy na zwałowisko przy szybie VI? – Do nas, maszyna jest z przodu składu – rzuca pewnie Batumi. Ma rację. Ruszamy w górę. Zaraz pociąg zrzuci na dole ładunek a ciężarówki zaczną go wywozić na górę. To właśnie tam szuka się węgla. Już wiem po co kazano mi również założyć kamizelkę. Idziemy w górę gęsiego wąwozem wśród ścian a obok mijają nas wielkie auta. Jest stromo i wąsko. Po co im te rowery?

Bez kibla nie wychodź

Zaskoczenie. Wielkie wypłaszczenie. Jakby ktoś górze odciął szczyt. Dopiero teraz widać jak wielki jest ten obiekt. Już na płaskim wyprzedzają nas ciężarówki. Grubo ponad kilometr przed nami zrzucają pierwsze kupki skał. Gdy odjadą, na kopczyki zostawionych skał rzucają się zbieracze. – Musisz uderzać z wyczuciem – poucza mnie Hanys. – Węgiel jest dużo lżejszy, bardziej się błyszczy – końcówka jego zdania tonie w stuku młotków i rosnącym warkocie nadjeżdżającej ciężarówki. Dwie ciężarówki i prawie napełniony kibelek. Kibelek – czyli podręczne wiaderko, z którego węgiel przesypuje się do ważących 50 kg worków. Jeden taki to 20 złotych. – Bez kibla i młotka nie ma co się pchać na górę – napełniony worek możesz tu zostawić. Nikt z naszych go drugiemu nie weźmie, ale kibla i młotka zawsze pilnuj – zapewniają wypatrując ciężarówek. Cicho jakoś. Kierowcy zmienili miejsce i wożą na drugą stronę zwałowiska. Zmiana strategii. Zbieracze wsiadają na rowery i już pędzą w kierunku ciężarówek. Ja zostaje w tyle. Już wiem po co im rowery.

Hałda żywicielka

Trudno oszacować, ile osób żywi w ten sposób zwałowisko. Dziś nie pojawił się Bolek, nazywany brygadzistą zbieraczy. Najstarszy zbieracz ma ponad siedemdziesiąt lat. Swój dzień zaczyna o świcie, w zimie jeszcze po ciemku. Po napełnieniu dwóch – trzech worków – kurs do domu. Na opał czekają już mieszkańcy Boguszowic. – Nie zbieram na zapas. Zawsze mam zamówienie, bo gdzie miałbym to trzymać? Idzie z tego wyżyć, choć kiedyś, gdy na zwałowisko trafiało więcej złomu, żyliśmy całkiem nieźle, nawet bardzo dobrze. Człowiek się już przyzwyczaił do tej hałdy, ona nas żywi – rzuca Batumi grzebiąc w słoiczku czarnymi palcami za bielusieńkim papierosem. Szefostwo zwałowiska przymyka oko na obecność ekipy Batumiego. Jakiś czas temu wymogło tylko na nich aby zakładali kamizelki i nie schodzili na dół, gdzie pociąg zsypuje węgiel. – Kierownik tu rządzi, więc jest jak chce – mówi zawiązując pierwszy worek. – No z 50 kilo będzie – mówi podnosząc go za węzeł. – Jeszcze ze dwa i w drogę – śmieje się wsiadając na rower. Po chwili zostaje po nim tylko worek i chmura dymu. Ja znów na piechotę.

Adrian Czarnota